Napiszę o tym filmie to, co udało mi się zapamiętać. Oskara dla filmu nie ma, bracia zaliczyli niezły sukces kasowy, a sam film? No cóż, sama produkcja uparcie wpisuje się w pomysłowo wykorzystywany schemat, do jakiego przyzwyczaiło nas rodzeństwo Coen. Mamy tutaj odrobinę tego humoru, mamy pewną oniryczność, kreacje aktorskie, zastosowanie pewnej kliszy... Po pierwsze dla mnie ten film nie jest westernem. Są konie, kopyta, ostrogi, rewolwery, komboje i pojedynek. To właściwie tyle. Z westernu pozostała jedynie scenografia i rekwizyty. Co do scenografii to właściwie też tak nie do końca, większa część fabuły toczy się na tych ichnich stepach, zatem może nie mówmy o scenografii. Lepszym określeniem będzie „fauna”.
Schyłek epoki wielkiego dzikiego zachodu. Stróż prawa to alkoholik, bełkocący Jeff Bridges, nieco przerysowany rendżer Matt Damon zostają, mówiąc w pewnym uproszczeniu wynajęci do schwytania mordercy ojca przez młodziutką pannicę, imienia której zapomniałem. Wokół tych postaci skupia się fabuła.
Pierwsza myśl po seansie była taka, że to film nie o samej zemście, ale o jej zasadności. O tym, że cżłowiek tak naprawdę ulega jakimś pierwotnym pokusom, aby zadać bliźniemu ból, a najlepiej śmierć i to uleczy jego poczucie krzywdy. Ta pannica jest wg mnie osobą odrobinę wypaczoną ideałami o wielkiej odsieczy dobrego rewolwerowca przeciwko hordzie bandytów. Jest cwana, jak na swój wiek, zbyt bystra i bezlitosna.
Ona jedna pasuje jak ulał do tego schematu. Bracia Coen tak to wymyślili, że umieszczając to dziecko pośrodku „rzeczywistego” świata, gdzie tak naprawdę nikt nie jest ani dobry ani zły., tylko do bólu pospolity. Szeryf to dobry człowiek, ale chleje. Ten teksański ranger to jakiś idealista, wyjęty chyba z innego filmu, ale to tak naprawdę pierdoła.( O Joshu Brolinie za chwilę). Tacy ludzie mają wymierzyć sprawiedliwość.
Ta wędrówka, którą podążają tak naprawdę niczego ich nie uczy. Monologi szeryfa o swoim małżeństwie, przechwałki rangera... tak naprawdę dziewczyna zrozumie o co chodzi, gdy będzie już stara. Że ważniejsze jest coś innego, że szeryf na kilka minut poczuł się ojcem i że zemsta niczego dobrego nie przyniosła. Pewną wskazówką jest postać znachora przebranego za niedźwiedzia.
Bracia przyzwyczaili nas, że nie dają wprost wskazówek o czym tak naprawdę chcą powiedzieć. To ich wielki talent, że człowiek wyłapuje pewne ogniwa i tworzy zupełnie nowy łańcuszek interpretacji, w końcu po to chyba jest sztuka.
Na końcu kilka słów o postaci Josha Brolina. To on jest celem naszej trójki. Widzimy człowieka, który boi się, że zostanie oszukany, że dla wspólników jest niewygodny, to w gruncie rzeczy postać tragiczna, nie ma ona bowiem nawet charakteru, nie wiadomo nawet czy zasługuje na zemstę.
Czy ten wąż to jakiś tam symbol szatana, który się o swoje upomina? Czy to, że szeryf przeżył zawdzięczamy precyzji Matta Damona? Czy podsunięty na koniec motyw, że szeryf zajął się sztuką cyrkową nie jest aby wskazówką, że to film umowny?
Powtarzam, dla mnie to żaden western. Nic tutaj nie jest takie jak być powinno, co z tego, ze kopyta, że konie, że rewolwer. To po prostu bracia Coen.
------------------------------------
To chaotyczna wypowiedź. Nie chce mi się pisać o kreacjach aktorskich, Matt Damon mnie trochę irytował. Dialogów mogło być więcej, ale o tym już pisała większość. Film mi się podobał, ufam, że bracia nakręcili to dla pieniędzy, liczę na bardziej „osobisty” projekt.
Ja myślę, że nakręcili to z miłości do opowiadania historii. Jak prawie wszystko, co spłodzili.
OdpowiedzUsuńTrafne to zdanie o łańcuszku interpretacji. Bardzo pasuje szczególnie do tego filmu.
Myślę, że narracja dorosłej już dziewczynki, czyli klamra, jaką bracia spinają tę historię, to już samo w sobie pokazuje umowny charakter całości. Bo zwróć uwagę na to, że pamięć ludzka ulega manipulacji ludzkiej wyobraźni. Pewne rzeczy idealizujemy, pewne wspominamy gorzej, o innych w ogóle nie pamiętamy, pozostałe sami sobie dopowiadamy. Fajnie Bunuel o tym pisał, ale to swoją drogą (polecam autobiografię!). No i przecież to całe "True Grit" to nic innego, jak wspomnienie dojrzałej już kobiety o pewnej przygodzie z czasów dzieciństwa. Bajkowość pasuje tu jak ulał. Bo chyba przyznasz, że to taka jedna wielka bajka. Zgadzam się, że western to tylko kostium. A teraz Ci posłodzę, ale po pierwszym seansie tak nie myslałem. Przeczytałem wywiad z bracmi, gdzie mówili o tym, że nigdy nie mysleli o "True grit" jak o westernie. Byłem wtedy zdziwiony. Miesiąc później poszedłem do kina i teraz czytam Twój tekst i wreszcie jestem przekonany. Że western jest tylko kostiumem, że w rzeczywistości to inna bajka jest.
Bardzo podobała mi się przewrotność odnośnie kolejnych postaci. Na początku bolało mnie potraktowanie Josha Brolina. Że taki słaby, marny z niego gość. Podczas drugiego seansu mi się to podobało. Jak piszesz, to postać tragiczna jest.
A dziękuje, dziękuję. Ten film polecałbym Kyrtapsowi. To faktycznie można uznać za wspomnienia, zniekształcone, nieco przerysowane trafne spostrzeżenie, nie przyszło mi do głowy.
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, ze środowisko Hollywood źle odczytało ten film. Spojrzeli na to jak na western i na kreacje aktorskie, nominacje musiały polecieć, ale jak sie zapewne zgodzisz, to taka bajka oparta na jakimś tam motywie. To nie jest 3:10 do yumy ani żaden clint eastwood.
Przyjrzałeś sie tej pannicy jak jest już dorosła? To dalej zimna i arogancja suka. Moge założyć, ze ta zemsta żadnego katharsis jej nie dalo, jest zimną, samotna kobietą. Albo odwrotnie. To właśnie te wydarzenia uczyniły ją taką jaka jest.
Mysle, że te wydarzenia umocniły jej twardy już dosyć charakterek. Uczyniły ją jeszcze bardziej męską = samotną na koniec. Smutne, choć nie do końca... Bardzo coenowe.
OdpowiedzUsuńZgaduję jednak, że Kyrtaps zobaczyłby tu za dużo westernu;)
Zdaje się, że bracia w jakimś wywiadzie (chyba Eona nawet) stwierdzili, że to taka ich wersja Alicji w krainie czarów. Od momentu przejścia przez bohaterkę tamtej rzeki.