Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mini recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mini recenzja. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 lipca 2013

Czerwony pingwin musi umrzeć-notatki do recenzji

Żeby dobrze ta recenzja wyglądała, pasowałoby ją poprzedzić jakimś dowcipnym tekstem. Napisałbym to kursywą i dopiero potem zaczął próbę dializować komiks. Pasowałoby nadmienić kim jest Śledziu Śledziński, przecież większość recenzji posiłkuje się tego rodzaju wstępem. Nie, chyba lepiej będzie jak to ominę, zamiast tego przypomnę epizod w familiadzie. Spróbuję to jakoś połączyć z albumem (nie wiem tylko jak).
Z recenzją będzie problem, trzeba asekuracyjnie dobierać argumenty, w końcu nieco rozczarował mnie ten album. Może nie pod względem warsztatu czy treści, ale zbyt szybkim (pośpiesznym raczej) zakończeniem. Z drugiej strony to pierwsza część, więc będę musiał dodać, że z niecierpliwością czekam na drugi tom, w którym akcja z pewnością się rozwinie zaś bohaterowie nabiorą charakteru. (Trochę to wszystko zamotane).

Dowcipne synonimy przydatne do użycia zamiast tytułu: Czerwony nielot, Pigwin Swobodny, album twórcy NSS, WR,OS, OC, AK, …….nie wiem, wyjdzie w trakcie.



Działalność Śledzia na fejsbuku (w sumie można to przylepić do wstępu). Koniecznie nie zapomnieć o dystrybucji cyfrowej. Zwrócić uwagę, że KG wydała ten album nieco za szybko, co może kolidować z tą nowatorską (przynajmniej u nas) formą publikacji. Zresztą nie wiem. O fabule napisać mało albo wcale, dobrze jest wyszczególnić którąś z recenzji Pingwina. Koniecznie dodać linka, autora recenzji pochwalić. 


Nazwisko Baranowskiego pada wiele razy, dla mnie nie jest to tak oczywiste porównanie. Znakiem rozpoznawczym komiksów tego pana jest rysunek ze szczególnym naciskiem na przyrodę (w pewnym momencie plansze zaczynają dominować nad tekstem) oraz abstrakcyjny, urzekający scenariusz. Ten drugi u Śledzia nie wyróżnia się niczym szczególnym, ot wstęp/zapowiedź komiksu przygodowego, z tego tomu niewiele wynika (boję się, że to zbyt ostre słowa).
Grafika urzeka kolorem (nie używać słów typu „urzeka” ). Takie Piraci z Karaibów zmiksowane z mangą, no w sumie to od czytelnika zależy co tam wypatrzy, czym się bawił w dzieciństwie, etc. Całkiem możliwe, że pingwinia seria pozwoli wykreować Michałowi fajne uniwersum do którego będzie nawiązywać nowe pokolenie komiksiarzy (bez przesady).  
Na koniec podsumowanie. Ładnym językiem jeszcze raz pochwalić Śledzia i jego najnowsze dokonania. Pogratulować odwagi, że nie odcina kuponów, nie ogląda się na oczekiwania czytelników, którym marzą się kolejne Swobody. Jednocześnie przywołać do porządku, kiedy wreszcie się ukaże NSS3 (no bo wszyscy mu o tym przypominają). 
Podsumowanie podsumowania: ocenić komiks wysoko, ale zaznaczyć, że jest to jednak nota na kredyt, bo kto wie co drugi tom przyniesie, jeżeli oczywiście ukaże się w jakimś sensownym terminie. Może napisać tak, że skoro Śledziu chce iść tą drogą, nie ma sprawy, byleby robił to dobrze.

przeredagować.

-
-
-


niedziela, 18 marca 2012

Radosav Poranna mgła, Boris Stanic

Opowieść przy obiedzie


 
Oto nakładem Centrali ukazał się kolejny laureat ubiegłorocznej Ligatury Pitching. Radosav Poranna mgła Borisa Stanica w przeciwieństwie do zwycięzcy Jaya Wrighta nie wzbudził już tylu emocji w środowisku. Czy zasłużenie? Opisana prostą narracją historia losów dziadka rysownika, pełna prostoty i szczerości mogła nie wywołać już takiego poruszenia. Pamiętam swoje pierwsze reakcje w trakcie czytanie komiksu i po. Zachwyt gawędziarską formą, surowość rysunku i niedosyt, że autor przerwał  historię w kluczowym akurat momencie.
A przecież już we wstępie autor zaznacza, „(…) Staram się opowiadać właśnie tak, jak on zwykł opowiadać”. Dlatego można pisać w nieskończoność o niedociągnięciach w scenariuszu, o brakach w  budowania napięcia…A przecież takie właśnie są wspomnienia-wyrywkowe. Nie są dziełem scenarzysty blockbustera, tylko prostego człowieka, który wiele przeszedł i nie pragnie gloryfikować swojej postawy. Przychodzi mi na myśl, że losy Radosava są właśnie świetnym materiałem na scenariusz, tylko czy wtedy udałoby się zachować prostolinijność  opowieści?
Spójrzmy, jak potraktowana jest historia o zasypaniu Radosava przez śnieg, albo próba stworzenia domowego ogniska wspólnie z Leposavą i jej matką. Emocje są, ale ukrywane, tak jakby ich bohater chciał zakończyć temat i przejść do kolejnego.  Można zgodzić się, że język komiksu oferuje więcej możliwości, to pozostawiam krytyce. Można także ponarzekać, że Boris Stanic nie spróbował zająć żadnego stanowiska, nie spróbował wyważyć tej historii…Faktycznie, przyłapałem się na tym, że czytać Radosava można właściwie od dowolnego momentu. Może przeszkadzać  także kompozycja kadrów, zaledwie dwa na jednej stronie. Biorąc pod uwagę rozwiązania edytorskie Lonely Matador,  album Stanica jawi się nadzwyczaj skromnie.

Na koniec podzielę się taką dygresją. Co każdy z nas będzie mógł powiedzieć o swoim życiu za te kilkadziesiąt lat, czy będziemy chodzić z podniesioną głową, czy i nasze losy będą potrzebowały upiększania? I dopiero wtedy sięgnijmy jeszcze raz po ten album i ponarzekajmy jaki to on mało jest widowiskowy.    

Radosav. Poranna mgła
Autor: Boris Stanić
Liczba stron: 76
Format: B5
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor
Wydanie: 2012
Cena z okładki: 34,90 zł
Wydawnictwo: Centrala

poniedziałek, 26 września 2011

Drive 2011, rez. Nicolas Winding Refn

Drive jest filmem którego bez wątpienia warto zobaczyć. Z mocnej listy Cannejskich wojowników to właśnie tak naprawdę reżyser Bronsona wyszedł prawdziwie zwycięsko. Palma dla najlepszego reżysera i bezwarunkowa wiara polskich dystrybutorów w możliwości i potencjał tego Pana. Jak na razie jeden z najlepszych filmów roku, chociaż bez bicia przyznaję się, że tytułów okraszonych datą 2011 nie widziałem zbyt wiele. Ale niepotrzebnie przedłużam wstęp.

Fabuła jest właściwie powszechnie znana. Nie będę za kimś powtarzał, na pewno większość ten film widziała, na pewno większość się tym filmem zachwyciła (mowa oczywiście o tej grupce ludzi, których brak CGI jakoś specjalnie nie odstrasza) i piszący te słowa również pozostał pod wielkim wpływem.
Bo Winding Refn udowodnił dla mnie jedno. Nie ważna jest sama historia, ważna jest oprawa. Składniki, środki, estetyka. Coś co próbowało robić wielu, z różnym skutkiem. Duńczyk robi po swojemu i nie ogląda się na reakcje widza. Kiedy pisałem ten tekst przeraziłem się, że Refn jest twórcą efektownych opakowań, atrakcyjnej formy, którą nadrabia estetyką. I uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie wielu widzów, niechętnych reżyserowi sięgnie po ten argument.

I Drive również taki jest. Wszechobecny oniryzm, to kiczowate electro*, oglądanie tego to jak przeglądanie albumu ze zdjęciami. Niestety, w drugiej połowie filmu coś zaczęło się psuć.
To oczywista oczywistość, Refn nie poprzestał na jednej matrycy, wprowadził mrok, który skutecznie wyparł subtelną estetykę czasów Miami Vice. Do akcji wkracza Angelo Badalamenti i oto mamy grozę. Nasz bohater przeistacza się w wykonawcę wyroku. Mściciela, jedynym ogniwem łączącym go z jasną stroną jest oczywiście owa samotna matka, ale i ona nie jest w stanie powstrzymać Drivera. Boi się, sama nie wie, na kogo ma liczyć.


A mogło być tak pięknie. Przez pół filmu Duńczyk tworzył piękną historię. Ona i on, obydwoje wiedzą, że nie powinni się byli spotkać, obydwoje za czymś tęsknią i pamiętam, kibicowałem im.
Na imdb stoi, że Refn konsultował się z Gasparem Noe w kwestiach reżyserii scen brutalnych. Nie potrafię tego zrozumieć. Oniryzm w takiej dawce mógłby opowiedzieć David Lynch., tyle, że u niego cały obraz jest umowny, oparty na metodzie skojarzeń. Refn mówi zupełnie serio. Ciemny pokój, młotek i ten złowieszczy dron w tle. Muszą tam stać jeszcze roznegliżowane panienki? (Ich stoicki spokój przeraził mną.) Oto widz jest świadkiem, że aktorzy zaczynają poruszać się po świecie mafii(?), Driver staje się uwikłanym w paskudną historię romantycznym rycerzem i musi za to zapłacić. Wie, że nie ma już odwrotu, pozostała mu tylko zemsta, ale kurcze trochę zbyt naiwne mi się to wydawało. Dwa czarne charaktery nieco to uwiarygodniają, milczący kierowca z twarzą nieśmiałego jelonka sprawdza się w tej pierwszej części filmu. W drugiej już mniej, biorą pod uwagę środki jakich używa...Miałem wrażenie, że reżyser zwyczajnie przedobrzył.

No i miałem napisać jeszcze o stronie aktorskiej. Niestety od tej strony film nie kreuje żadnej wybitnej osobowości. Tak jak Mads Mikkelsen wypełniał całą przestrzeń w kadrze Valhalli, Tom Hardy podobnie,o Pusherach nie wspomnę, o tyle tutaj wszystko jest takie od niechcenia. Postać Blanche, Ron Perlman był niezły, ale potem jego aktorstwo zaczęło się „cofać”. Na uwagę zasługuje właściwie tylko Albert Brooks. Od pewnego momentu to on trzyma film. Chłopiec i jednooki tworzyli duet, uzupełniali się wzajemnie, Ryan Gosling nie ma tego czegoś, niestety. Z drugiej strony widzicie w tej roli Hugh Jackmana?

Gdyby jednak komuś przyszło do głowy, że Drive to film słaby, uprzejmie informuję, że się myli. Biorąc pod uwagę środki formalne, teoretycznie prosta operatorka, taka sama jak bohaterowie filmu, gry cieniem, scena w windzie, a zwłaszcza jej finał...Nie, można krytykować Drive, ale nie wolno tego filmu nie doceniać. Ja nie mam zamiaru wszczynać polemiki, czy Refn na tą Palmę zasłużył. Nie widziałem właściwie żadnego filmu z Cannes**, dlatego nie zabieram głosu i przyznaję 7/10 w filmwebowej skali. Uważam, ze to uczciwa ocena.


P.S. Według mnie najwięcej temu obrazowi zaszkodziły dwa poprzednie filmy. Refn postmodernista, Refn i jego klisze, tak naprawdę ludzie wciąż widzą w nim twórcę postmoderny, czerpiący garściami z kina gatunkowego. Fakt, inspiracje Refna wywodzą się z takiego kina. Jednak zarówno jego dokonania jak i wypracowany własny unikalny styl nakazuje mi go nazywać twórcą dobrego kina autorskiego, a nie Robinsonem poszukiwaczem.
Przynajmniej już od dawna nie.

* Oczywiście jako ex fan tego stylu, nie mogłem nie ulec czarowi tych pierdzących syntezatorków, bolała mnie tylko obecność kawałka Trenta Reznora, która zdobiła prześwietne Social Network. Jak to usłyszałem, miałem ochotę wrzasnąć WTF?

**Widziałem za to Drzewo Życia, jest to jedyny obraz który można nazwać jednocześnie wielkim i wręczyć mu Złotą Malinę, tekst wkrótce.

czwartek, 8 września 2011

Allen w Paryżu

Nie da się ukryć, nazwisko Allen jest marką samą w sobie. Na brak chętnych do grania w swoich filmach na pewno nie może narzekać, a w myśl holyłódzkiej zasady, że „skoro będą grać gwiazdy, to pieniądze na pewno też się znajdą” może śmiało pozwolić sobie na kręcenie co rok. Dodajmy do tego darmową reklamą Paryża i...nic prostszego. Ostatni film Allena, który niedawno miał premierę w kinach zatriumfował na boksofisach i nic dziwnego. Polacy  lubią komedie romantyczne, lubią Paryż, bo kto nie lubi, a jak jeszcze dodamy parę ślicznych twarzy w kostiumach z lat dwudziestych to hoho, mamy przebój.



Nie kryłem i nie kryję niechęci do tego filmu. Dla mnie ostatnia komedia Allenowska to przede wszystkim uproszczona, skierowana do niewymagającego widza papka z obrzydliwie czytelnym przesłaniem. To co fascynowało mnie u Allena czyli kameralność, spokojne, długie ujęcia i przede wszystkim dystans, tutaj ginie pod francuskim landszaftem. Niby jest okej, reżyser od jakiegoś czasu przestał kręcić kino ważne, na rzecz wypośrodkowania treści. Pamiętam, że broniłem Bruneta, pomimo tego, że obraz ten zostaje daleko w tyle za najlepszymi obrazami autora. Broniłem, bo rozumiałem, bo czułem, że ten brak szpanu, surowa, ba wręcz toporna struktura czyniła ten film osobistym.
Tutaj widzę tylko ładne obrazki. Widzę aktorów, którzy próbują pokazać, że naprawdę potrafią grać. Widzę głównego bohatera, który próbuje być jak Allen, ale tylko momentami, widzę postacie z kanonu sztuki, które nie wiele do powiedzenia mają i widzę widownię.
Tak, widownia, która ma okazję poznać Hamingwaya, pośmieje się z Salvatora Dali (obrzydliwa karykatura) albo Bunuela...a właśnie.
Czytałem kiedyś biografię Dalego. Malarz twierdził, że ze wszystkich surrealistów właśnie Bunuel miał najbardziej agresywną naturę. (Na dzisiejszych forach onetu mógłby zrobić karierę:) Tutaj jest to kolo, nieco do niego podobny, który siedzi z petem w ryju i ma gówno do powiedzenia. W ogóle mam wrażenie, ze materiały do scenariusza o tych postaciach zaczerpnął Allen z wikipedii. Broni się jedynie Hemingwa, ale jest raczej to zasługa aktora, reszta to porażka. Dlaczego nie słychać Pabla Picassa? Dlaczego nie pokazano „problemu” S. Fitzgeralda? Bo zwykły widz, mógłby tego nie zrozumieć? Bo film by się zrobił przegadany, a tego widz nie lubi? Po co wątek „topiącej się” Zeldy? Może reżyser wpadł w tą samą pułapkę, co Stallone ze swoimi Niezniszczalnym oddziałem. Zbyt wiele bohaterów, zbyt wiele wątków, jak tu to teraz pomieścić. Całkiem możliwe, że tak było.

Jeżeli założymy umowność, tzn. że cały ten staff dzieje się jedynie w głowie naszego bohatera, to po co scenka z panią przewodnik, która czyta dziennik Marion Cottiliard? Nie bójmy się tego powiedzieć, jest to źle skonstruowany scenariusz.

Podsumowując, na filmwebie stoi, że osoby „choć trochę znające się na sztuce” pokochają ten film. Ja uważam przeciwnie. Albo Allen bardzo mało wie, albo liczył, że te pojedyncze zdanka gwiazd literatury i nie tylko w zupełności widzowi wystarczą. I stawiał bym na to drugie, tylko mam jedno pytanie: za kogo on nas ma.

sobota, 13 sierpnia 2011

100 filmów Gore-Piotr Sawicki

Nie ukrywam, że wydanie leksykonu Piotra było i jest dla mnie wydarzeniem. Teksty Piotra cenię, a blog Pajęcze gniazdo jest wszystkim tym, czym w założeniu miał być Zmywak;) Poza tym to właśnie teksty Piotra sprawiły, że nabrałem dystansu do własnej twórczości pisanej. Podziwiam gościa i tyle, wielki szacun.
Żeby dokładnie zrozumieć podejście, cele i założenia, jakie przyświecały autorowi do napisania owego leksykonu, trzeba koniecznie przeczytać wstęp. Autor przyznaje, że nie jest łatwą sprawą wyłonienie setki filmów, które mogłyby godnie reprezentować ten gatunek. (Sam miałbym problem z wyłonieniem 100 pornosów godnych uwagi). Nakreśla, nieco zbyt ogólnie narodziny gatunku oraz próbuje zdefiniować rolę i jego znaczenie. Umówmy się, autor nie dokonuje nadinterpretacji gore, raczej uważa je za wypadkową, odpowiedź na rodzącą się wszem i wobec popkulturę.


Dalej czytelnik może zapoznać się z setką omawianych pokrótce pozycji. Ja nie zamierzam tutaj pisać które Piotrek wziął na tapetę. Wystarczy, że po przeczytaniu wypisałem sobie ołówkiem, które gory muszę koniecznie obejrzeć i na tym poprzestańmy. Wydaje mi się, że większość po przeczytaniu pomyśli podobnie, uznajmy, ze cel został osiągnięty. Tym bardziej, że mówimy o pierwszym tego typu leksykonie, Piotr spisał się na medal.
Mam jednak kilka zastrzeżeń. Po pierwsze - forma książki. Autor omówił tylko te, które na uwagę zasługują, osobiście jednak wolałbym, żeby filmów było więcej. Dlaczego? Ponieważ leksykon jest pozycją zamkniętą, nie wyobrażam sobie drugiej części, zatem setka filmów chociaż jest liczbą imponującą tak naprawdę wiąże autorowi ręce. Usunąłbym tą setkę z tytułu, bowiem czytelnik może stwierdzić, że dostał tylko mały procent filmów. Leksykon to leksykon, musi zawierać pewną kompletność. Zdaję sobie sprawę, że Piotr miał ograniczenia objętościowe i to się tylko tak łatwo pisze, ale jednak…Mam w domu leksykon operowy, w którym autor albo po prostu w dwóch, trzech zdaniach opisuje daną operę, zaś przy dziełach „znańszych” daje upust swojej fascynacji.

Druga sprawa to potraktowanie filmu. Autor pomija okoliczności powstania, historię, skupia się na aspekcie gore. Trochę to niektóre filmy okalecza, albo inaczej. To autor je okalecza. Ta świadoma operacja ma uzasadnienie, pamiętajmy tylko o tym, że np. Salo, Nieodwracalne nie są filmami, które powstały w założeniu tego gatunku. Mam trudności również z uszeregowaniem Cronenberga z estetyką gore. W pewnym momencie przyłapałem się na wyszukiwaniu filmów „nie całkiem gore” i o zgrozo! to właśnie te zainteresowały mnie najbardziej. Na marginesie, omówienie Pasji Mela G. to jedna z najciekawszych recenzji tego filmu jakie czytałem.

Trzeci i chyba ostatnie mankament to brak indeksu nazwisk oraz niekonsekwentnie przeprowadzony index tytułów. O ile wiem należy zdecydować, czy lecimy tytułami w oryginale czy w polskiej wersji. Tym bardziej, że polskie tłumaczenia to nierzadko zupełnie odległe znaczeniowo galaktyki, więc kiedy indeksuję tytuł mam z tym trochę trudności.

Nie mam za to żadnych zastrzeżeń co do wydania, biorąc pod uwagę, że wydawnictwo Yohei jest wydawnictwem raczkującym, Piotr wydał książkę bardzo profesjonalnie. Papier i sama okładka przyciągają uwagę, nie mam mowy o żadnym chałupnictwie. Mam uwagi co do łamania tekstu, niekiedy tekst główny dotyka przypisów, ale to drobnostka. Łamanie w Czarnej Lampie (miks Lampy i Czarnego) woła o pomstę do nieba, a przecież mieli już doświadczenie na rynku wydawniczym.

Na koniec wypada mi po prostu Piotrowi pogratulować. Zabrał się za omawianie czegoś, co jest w pogardzie (nawet Zanussi nie ogląda gore;) a wyszła mu naprawdę ciekawa publikacja. Mogę tylko mieć nadzieję, że Yohei wkrótce nas i Kurosawą uraczy.

A zamawiamy tutaj

Piotr Sawicki
Odrażające, brudne, złe
100 Filmów Gore
Wyd. Yohei
Wrocław, 2011

czwartek, 14 kwietnia 2011

Melvins, The Bride Screamed Murder (2010)

Ta wydana rok temu płyta Melvinsów, to dla mnie taka rzecz obowiązkowa. Straciłem bowiem ten zespół z oczu, a tymczasem panowie postarali się o dwie perki. Strasznie chciałem usłyszeć jak to wygląda na płycie studyjnej.



Jûsan-nin no shikaku (2010), reż. Takashi Miike

albo "13 Assassins"

Nie podobał mi się. Rozczarował, po kapitalnym początku coś zaczęło się psuć. Od momentu bitwy po kretyńskie zakończenie, film przestał mi się podobać zupełnie. Ot kolejny przeciętny remake. Czyżby najnowszy obraz Takashiego Miike, doceniony w Wenecji miał być tylko potwierdzeniem artystycznej niemocy reżysera. Wygląda na to, że 13 stu Asasynów wbiło właśnie do trumny ostatni gwóźdź.

Paradoksalnie nie jest to zły obraz, więcej to jeden z lepszych filmów twórcy Gry Wstępnej od lat.  Szczerze mówiąc liczyłem na to, że reżyser zrobi mniej więcej ten sam myk, co bracia Coen. Czyli taka niby Chanbara, a jednak nie do końca. Niestety nic takiego nie miało miejsca.  Zanim napiszę coś o 13 Assassins , najpierw kilka przemyśleń.



Twórczość Miike choć ciężka do klasyfikacji cechuje się/cechowała bezkompromisowością. Co lubię w tym człowieku? On w każdym filmie chciał pokazać możliwości kina. Niczym sztukmistrz brał dowolne rekwizyty i układał swoje skecze. Bawił się absurdem, kiczem, przesadyzmem. W jego rękach te rupiecie nabierały nowej jakości. Forma stawała się zaledwie pretekstem. Niczym kościelny odpust parafialny, filmy Miike cechowały się przesytem, ale właściwie czego? Przesytem widowiskowości. Śmieszne, ale to jeden z jego znaków rozpoznawczych opanowanych do perfekcji. Miike kocha kino i pragnie, żeby było to widoczne w jego filmach. Jego obrazy to odtrutka na „holyłódzki” blichtr, na europejskie kino społecznie zaangażowane, wreszcie „usmarkany paluch” skierowany w stronę krytyków ceniących kino oszczędne. Oglądając jego filmy czuliśmy materię filmu od kuchni strony. Lubił stosować dłuższe statyczne ujęcia. Lubił bawić się estetyką kina gatunkowego, lubił tandetne efekty specjalne. Łamał tabu, przekraczał granice dobrego smaku, czyniąc z tego tematy uniwersalne.
Pasowałoby umieścić jakiś przykład, jednak który będzie najbardziej adekwatny. Cokolwiek napiszemy i tak będzie to zaledwie muśnięcie tematu. Czy mój ukochany Visitor Q forma taniego kina niezależnego. Czy Ichi the Killer, adaptacja kultowej mangi. Czy trylogia Dead or Alive? A co zresztą obrazów, którykolwiek danie nie weźmiemy do ręki, zawsze któryś jego składnik nie zostanie wymieniony w jadłospisie. Miike kocha nas zaskakiwać.

Hero?


W ostatnich latach (ogólnie mówiąc od A.D. 2000 ) coś się zaczęło psuć. Osobiście brałem to na karb zwykłego wypalenia, ale może chodziło o coś więcej. Obecnie uważam to za efekt koniunktury. Parafrazując Jörga Buttregeita, kiedyś kino niezależne cieszyło się dużo większym powodzeniem. Kręciłeś film przez 10 lat, a ludziom to imponowało. Obecnie nikogo to nie obchodzi, na nikim nie zrobisz wrażenia. Reżyser Necromantika w sposób prosty i banalny wyjaśnia, co spotkało Takashiego Miike. Czasy kręcenia kamerą video minęły, podobnie jak wszelkich niszowych produkcji. Teraz Miike musi kręcić rzeczy poważne, Miike musi kręcić obrazy które ładnie wyglądają. Miike już nie może szaleć i ma to być dochodowe. Nie wiem jak obecnie wygląda sytuacja z japońskim kinem niezależnym, nie wiem co reżyser MOŻE a co by CHCIAŁ. Czy kinematografia kraju kwitnącej wiśni również próbuje przejść na sprawdzony level remaków?

Jak inaczej mam ocenić film 13 Assassins. Przez pryzmat zdjęć? Fabuły? Pasuje teraz obejrzeć oryginał i doszukiwać się autorskich innowacji reżysera. Z drugiej strony czy lepsze nie jest wrogiem dobrego? A właśnie, w „najbliższym” Cannes będzie wyświetlona kolejna projekcja Miike, HARA KIRI. Takich filmów się nie przekręca od nowa, (chyba, że zrobimy coś w stylu Złego Porucznika Herzoga). A za reżyserię odpowiada jeden z najbardziej bezkompromisowych twórców ostatnich lat. Nie umiem o tym nie myśleć, bo na 13 Zabójcach i Hara-Kiri sprawa pewnie się nie skończy.

A teraz kilka słów o filmie. Ujęcie otwierające i widzimy ni mniej ni więcej tylko Harakiri. Trudno chyba o bardziej dosadne preludium. Dalej będą dominować oszczędne ruchy kamery, (w zaokrągleniu pierwszej połowy filmu). Takie coś można spotkać np. w Sobowtórze (w scenie otwarcia) albo w Rashomonie. Nieruchoma kamera filmuje postaci. Królikiewicz pisał o tym, że gdyby wyłączyć fonię, obraz nic by stracił. To nawiązanie do teatru Kabuki. Tą technikę często posługiwał się Miike w swoich starszych produkcjach dlatego te ujęcia, chociaż pozornie toczące się leniwym rytmem, hipnotyzują.
Estetyka filmu, plener, zieleń (albo proste łowienie ryb) bardzo dobrze kontrastuje z powagą sytuacji. W końcu chodzi o dokonanie rzezi, mordu. A tu mamy zielone łączki oraz armia maszerująca w tych ichnich kapeluszach. Trzeba dodać, że w pierwszej połowie filmu dominują plenery kameralne, toteż takie nagłe rozległe panoramy i zdjęcia żołnierzy świetnie uzupełniają fabułę. Pada mało słów, a widz nie czuje pustki. Bardzo dobrze to rozpisano.




Celem tytułowej trzynastki jest prawdziwy zimny drań. Jest nim Lord Naritsugu , brat shoguna. Początkowo drażniło mnie to, jak ta postać jest skonstruowana. Spodobały mi się jego słowa na końcu filmu,(nie chcę spojlerzyć). Podobała mi się jego postawa podczas bitwy oraz przemówienia do swoich samurajów. Jest to postać zła wcielonego. Ja odniosłem wrażenie, że ta postać ma widzowi uzmysłowić, dlaczego epoka samurajów musiała dobiec końca. Reżyser na szczęście pominął detalizm, tak więc (na szczęście) o jego czynach dowiadujemy się głównie z drugiej ręki, a pamiętajmy kto jest twórcą filmu:)
Niestety samurajowie-zabójcy to postacie bezbarwne. Mówię o stronie filmowej, prawdopodobnie takie było założenie, samuraj ma służyć, ginąć za sprawę, a nie „gwiazdożyć”. Wyróżnia się oczywiście „przywódca”, aktor grający lidera Suzuran z Crows Zero oraz ten nie-samuraj z osobliwą procą a' la król Dawid.
Podczas trwania tej bitwy często traciłem z oczu twarze bohaterów, zwyczajnie nie nadążałem kto jest kim. Nagle okazało się że z całej armii lorda Naritsugu zostało raptem kilka żołnierzy. Ktoś tam miał przebite gardło, a może to był ktoś inny. Może tu chodziło o jakiś rodzaj poczucia humoru reżysera?
W tym filmie przeszkadzała mi nawet faktura obrazu. Jakoś tak kojarzę sobie video z Miike a tutaj mamy ładny i dopieszczony obraz z cyfrówki, który na mnie żadnego wrażenia nie zrobił. To się nazywa skażenie budżetem.

Dla mnie ten film jest do bólu średni. Pamiętając kim jest reżyser, znając chociaż cześć jego autorskich rozwiązań reżyserskich widz wie, że 13 Assassins niczego tak naprawdę nie oferuje. Nie wyobrażam sobie, żeby osoba nieznająca obrazów Miike zachwyciła się tym filmem. Takie coś na festiwal, ostrożnie zrealizowany, ukłon do niezbyt wymagającego widza. Ładny obraz, przystępna fabuła, dobry motor akcji. Zastanawiam się, czy przypadkiem japońska kinematografia nie traktuje obecnie swojej historii jako towaru do sprzedania? Odważna i chamska teza, wiem. Nawet jeżeli tak jest w istocie, nie przeszkadza mi to. Mogę oglądać te rimejki i niechaj robią ich jak najwięcej. Chciałbym jednak aby zajął się tym ktoś inny. Ktokolwiek, byle nie Takashi Miike. 



 


sobota, 9 kwietnia 2011

Śmierć Bunnego Munro/Gdy oślica ujrzała anioła

[adno]Nick Cave jest autorem  dwóch książek. Ja zacząłem poznawać jego prozę od ostatniej pozycji. To ma znaczenie, to jest ważne!

***

Śmierć Bunnego Munro doczekała się całkiem przyzwoitych recenzji, kupiłem je in blanco w całości, a potem zadzwoniłem po książkę. Nim odkryłem, że Nick Cave nie wiele może mi zaoferować (jako literat oczywiście)  musiałem się odrobinę nagłówkować, co właściwie pisarz chce powiedzieć. Zeszło na to trochę czasu. Tak to jest, proszę o tym pamiętać. Jeżeli człowiek musi porozkładać książkę na czynniki mniejsze , by z przerażeniem stwierdzić, że się jest w punkcie wyjścia...to zostaje nam tylko nazwisko na pocieszenie.



Postać tytułowa Bunny Munro jest komiwojażerem, sprzedaje kosmetyki. Czytelnik śledzi jego podróż, którą odbywa wraz z synem. Tytuł sugeruje śmierć głównego bohatera a nawiązanie do sztuki Millera jest zbyt oczywiste, by mogło być brane na poważnie (kurde, czyżby to był jakiś sequel?!?). No nic. Nick Cave tworzy tutaj kilka wcale zgrabnych kombinacji. Najlepsza to relacje ojciec-syn albo wizyta u dziadka Munroe (krótka ale mocna). Dalej już musimy się rozdrabniać. Fajny bohater, upadek mitu (ograne, ale pasuje do większości pozycji), dalej język, styl, pióro, zgrabne pointy, a jednak całość i tak szwankuje. W ostatecznym rozrachunku książkę będzie zapewne bronić grupa fanów muzyka. Co tam jest nie tak?
A no Cave nie umie swoich umiejętności ładnie zapakować w jedną, spójną całość. W konsekwencji powstaje rzecz chaotyczna ze źle rozmieszczonymi akcentami. Gdyby ją drukować w odcinkach, to może i by uszło ale w całości? Tam są klasyczne błędy popełniane przez młodych/domorosłych pisarzy, którzy stawiają na efekt, a nie na konsekwencje fabularne. Cała sztuka zawiera się bowiem w konspekcie. Już tak jest, że jak się o tym zapomina to wychodzi nam takie coś jak w  Śmierci.

Tutaj przerwę, bo zapomnę. To wydanie na Ipoda. Co jest w tym niezwykłego, że wszyscy sobie tego e booka chwalą? Ma ktoś „egzemplarz”?

Nie sprawdziłem, czy Cave udźwiękowił vel planuje udźwiękowić Śmierć, tak jak Oślicę . To by mogło fajnie zagrać. Na razie póki co mamy książkę o kryzysie tożsamości, o poszukiwaniu, o odnajdywaniu siebie, bla, bla, bla. Napiszę jeszcze, że zirytowało mnie porzucenie pewnych wątków oraz infantylne rozwinięcie niektórych. Boli zwłaszcza story z udziałem matki chłopca, co więcej, mam wrażenie, że Cave posiłkując się konwencją „powieść – drogi” pragnął wyraźnie zwiększyć pozycję objętościowo. Jak czytam w necie teksty, że Cave "doszedł" wreszcie do swojego stylu, co widać w Śmierci Bunnego Munro to mi się płakać chce. Niestety, to jeszcze nie to panie Cave, chyba stać pana na więcej.


***

Gdy czytałem, że Śmierć lepsza, zaś Oślica ujrzała anioła gorsza to jlogiczne, że miałem solidne opory przed zakupem powieści "debiutującej". W końcu kasa nie rośnie na drzewie. Ku mojemu zdumieniu dostałem do ręki całkiem fajną knigę, fakt pisaną mocno„modernistycznie” ale czytało się ją dobrze.



Po pierwsze tło akcji. Cave bardzo plastycznie opisuje charakterystykę południa, skalanego u podstaw przez śmiesznie interpretowaną religijność. To polega na takim śmiesznym, faryzejskim afiszowaniu się. Jezus to, Jezus tamto, Oh, Jezus. Mamy tutaj oczywiście krytykę takiego stylu życia. Cave'a to wyraźnie nurtowało, bo pisarz wkłada w to całe swoje serce.
Po drugie, pisarz skoncentrował się wręcz na każdym mieszkańcu, na otoczeniu, detalu, na stylu życia miasteczka. Czasami to opisy tworzą fabułę, albo inaczej, wypierają linię fabularną. Mamy znak pod postacią dziewczynki, której narodzenie jest cudem. Gorzej jednak, że ma ona powić (zostać matką) syna bożego. Pisarz wymyślił niesamowitą społeczność, trudno określić czas i miejsce akcji, ale nie ma to większego znaczenia. To jest taki sam rodzaj sci fi jak w przypadku Valhalli Rising, serio.

Pamiętajmy jednak, że to tylko ułamek tego co ta książka oferuje. W Oślicy wszystko śmierdzi, wszystko jest podłe, wszystko się modli. Syf, brud, a główny bohater to najfajniejsza wersja proroka, a może samego syna bożego jaką czytałem. Polecam miłośnikom postaci nietypowych, warto poznać. tego gościa. Taki anarcho Chrystus. Znam tylko jedną pozycję Cormaca McCarthego, mianowicie Krwawy Południk. Estetycznie Oślica kurewsko go przypomina. Stylem rzecz jasna. Trudno jest pisać o fabule, Cave porządnie eksperymentuje z narracją. Przykład:  Bohater mówi o rzeczy która się dokonała, a w następnym akapicie pisze, że jednak nie. Jest też ten strumień świadomości. Kuczok w przedmowie do swoich wczesnych opowiadań napisał, ze powstały one aby wypróbować możliwości literatury. Takie określenie pasuje jak najbardziej do Oślicy. Jest to zresztą jedna z moich ulubionych przypowieści z pisma i Cave zrobił z tej metafory świetny użytek. Szkoda, że podobnie jak w Śmierci również nie ogarnął całości (niestety, podobne błędy w konspekcie).

Zatem, podsumuję. Oślica nie wiele mówi nam o Cave' ie pisarzu, ale czuć tam zaangażowanie, odwagę, bezkompromisowość. Śmierć to produkt dla szerszej publiczności, próba pojednania z mainstreamem, zdobycie nowych czytelników, a zarazem próba pozostania w konwencji literatury ambitnej. Odrobina Bukowskiego, Millera, nawet Cumminighama, ale w stopniu nie przekraczającym przystępnej, komercyjnej granicy.To tak jakby porównywać Birthday Party do Grindermena2. Polecam obie pozycje, ale żeby zaraz się zachwycać, co to to nie.

[adno] Wczoraj w łóżku przyszła mi do głowy taka myśl. Jakby to wydano  ze dwadzieścia lat wcześniej to byśmy pewnie składali modły do ich autora  Owszem, cenię piosenkarza za jego wszechstronność, chciałbym żeby inni piosenkarze chociaż tylko tak pisali. Bądźmy jednak krytyczni, Cave nie potrzebuje naszego zachwytu, bo czy on naprawdę chciałby zająć się pisaniem na poważnie? Ja traktuję to jako eksperyment,  chęć spróbowania czegoś nowego a każdemu kto spodziewa się nie wiadomo czego z całego serca radzę zrobić to samo.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Dimension (1991-1997), reż. Lars von Trier

W boksie-kompilacji  DVD z krótkimi metrażami Duńczyków z ichniej szkoły filmowej każdy fan Larsa von Triera może znaleść fragmenty ambitnego i porzuconego przed laty projektu Dimension. Zgaduję, że dodali to do boksu w celach raczej komercyjnych, no mniejsza. Chyba każdy wie, chyba każdy słyszał czym Dimension miało być. Co roku gdzie indziej, inne miasto, ta sama ekipa, no i tylko dwie minuty. Von Trier projekt porzucił, jedyne czym dysponujemy to 27 minut materiału, który po zmontowaniu przypomina jakąś chaotyczną historię gangsterską. Przy czym jedna uwaga, ten materiał zawiera wspomniane niecałe pół godziny, obejmuje osiem lat kalendarzowych, no to trochę się to kurcze nie zgadza. Zgaduję, ze podczas montażu na te DVD, wzięto cały materiał, którym dysponował Lars. Tutaj jest to do pobrania. Niestety, dźwięk jest fatalny, a w dodatku opatrzony komentarzem, (podobno da się to wyłączyć, ja nie umiem) , nie wiem po co.



Na wstępie dodam, że IMO pomysł był iście szatański. No bo kręcić coś tyle lat, tylko właściwie dla idei, bez konkretnego scenariusza. O ile wiem, coś podobnego robił Lynch przy INLAND EMPIRE, tyle, że na znacznie mniejszą skalę. Pierwszy klaps padł chyba w Cannes, z udziałem Jean-Marc Barra, Udo Kiera (wiadomo) no i Eddiego Constantine'na. Ten pierwszy materiał stylistycznie przypomina filmy Larsa z epoki Europy/Elementu Zbrodni.. Mamy dłuższe ujęcia, muzykę Bacha w tle, ale niewiele nam ten segment mówi. Łatwo jest odkryć kolejny „odcinek”, a to za sprawą Eddiego Constatnine'a, który przez ten rok zmienił się bardzo przez chorobę. Muszę to napisać, ale na początku ten film jawił mi się jako apoteoza umierania. Bałem się wręcz, że reżyser nagle zapragnie ciągnąć coraz bardziej chorego aktora przez kolejne lata. Wyobraźmy sobie fabułę filmu, podczas którego z czasem aktorów zaczyna brakować. Zwyczajnie zeszli. Podejrzewam, że gdzieś tam taka opcja kołatała się Larsowi po głowie, dla mnie jednak jest to małe przegięcie. Trier chyba też tak pomyślał, bo dalej widzimy już zmianę stylistyki, reżyser kręci/kręcił Królestwo.

Powiem tak, Lars tak bardzo zachłysnął się tym swoim „kamerem-się-trzęsem”, że fajna koncepcja poszła się jeb@ć. Wszystko jest fajne, ale bardzo koliduje z „pierwszymi latami”. Plusem jest pewne wejście w kino kameralne, ale zabrakło kompromisu z początkiem. Dimension mogłoby się właściwie zacząć od tego momentu, ta estetyka bowiem utrzyma się już do końca. Fabularnie widzimy powrót  pary Udo/Barr.

Zatem kończąc, podobnie jak nieczyste zagrania jest to na pewno bardzo inspirujący projekt. Mnie nie raz kołatało się po głowie zrobienie czegoś podobnego. Czy ktoś, kiedyś, gdzieś nie szarpnął się na podobny eksperyment, oczywiście poza Lynchem? Możemy pokusić się o wysnucie koncepcji filmu jako ekranu kondycji ludzkiej. Pamiętnik, który pod pretekstem fabuły opisuje próbę ogarnięcia czasu. Film i zarazem antyfilm, może ta niespójność jest właśnie zaletą? Może.
Osobiście biorę to na karb buńczuczności reżysera, który po sukcesach na arenie międzynarodowej okrzyknięto został wizjonerem kina, zatem takie Dimension było świetną reklamą. W wywiadzie mówił, że sam nie wie czy dożyje premiery (Spowiedź Dogmatyka). Mówił o absurdalności tego założenia, zatem i ja nie pokuszę się o tworzenie solidniejszej idei.

W sumie film jest w skrócie mówiąc, podsumowaniem twórczości reżysera. Gdyby pociągnąć to dalej, to kto wie, może i styl Dogville by się dało tam zaszczepić:)Albo jakieś zwierzę przemówiło by ludzkim głosem. Powiem tak, projekt Dimension zawiera plejadę nieboszczyków, niestety nie oferuje nam niczego więcej ponadto, co już w kinie Triera znamy. Jak ktoś się do Idiotów nie przekonał, to tym bardziej tutaj nie kupi tej koncepcji. Poza tym, forma i estetyka zaczyna dominować nad koncepcją czasu, bo podobno o tym to miało być. Nie uwierzę też, że Lars utrzymał by całość w jako takiej spójnej formie, już samo to, że pierwsze części to taśma, potem video, potem pewnie by doszła cyfra, zmienia się oświetlenie, krótko mówiąc robi się mentlik. Jednak, fanów twórczości reżysera zachęcać nie trzeba, tak czy siak warto koniecznie Dimension zobaczyć-krótkie przecież jest.

czwartek, 31 marca 2011

Schramm (1993), reż. Jörg Buttgereit

Bardzo dobry film. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się czegoś takiego, już raczej nastawiony byłem na jakieś gore position:) Reżyser, Jorg Buttgereit dokonał ciekawego eksperymentu. Odwrócił proporcje tego gatunku. Schramm podobnie jak „western” braci Coen zakłada kostium filmu gore, a reżyser próbuję chyba postawić tezę o kondycji człowieka. 


O bohaterze filmu trudno powiedzieć cokolwiek konkretnego poza tym, że jest to człowiek do bólu pospolity. Reżyser pokazuje nam prostą, niewyszukaną "scenografię" jego mieszkania,ale właściwie to wszystko jeżeli chodzi o tzw. styl życia. Montaż, dosyć chaotyczny, upośledzona chronologia a jakże trochę przybliża nam psychikę Schramma. Jest coś nie tak tym człowiekiem, ale trudno właściwie ocenić co. Coś nie daje spokoju. Film otwiera sekwencja biegu. Widzimy ludzi, słyszymy ich oddechy, a zaraz potem mamy zbrodnię. Teraz nastąpią projekcje konającego. Tyle spojlerów, bo zepsuję zabawę.

Sytuację utrudnia fakt, że jest to dzieło twórcy Nekromantików. Oczekujemy tego gore, ale jest go tak mało, że Jezus Maria. Fani nie będą zachwyceni.  Sytuacja podobna jak z Valhallą. Zbyt brutalny i nudny zarazem.  Tutaj idento. Są w dodatku widoczne pewne niedoróbki warsztatowe, chociaż ja powiem inaczej. Reżyser czasami stosuje uproszczenia, zarówno w kwestii narracyjnej jak i operatorskiej. Nadrabia za to swoistym artyzmem, no, niby do konceptu filmu to pasuje.
Scena/ujęcie jak Schramm leży w tej farbie jest po prostu bardzo pięknie sfotografowana. Pasowałoby opisać ją  w całości ale zepsuję efekt. Nietypowe ruchy kamery też robią swoje, chociażby ta lewitacja.  Ciekawym jest, czy Gaspar Noe nie widział tego filmu, bo to podobna bajka co jego Carne.Widać, że występuje tutaj próba opowiadania obrazem, (o oddaniu charakteru psychiki mówiłem).Nadmiar tego slow motion też nie przeszkadza za bardzo, reżyser sobie to ładnie rozrysował, tylko te umowności tematu...Od biedy można dopatrzyć się w Schrammie polemiki ze Zwierciadłem Tarkosia:) I tu i tam jest mowa o kondycji ludzkiej. Tam mieliśmy kondycję duchową, tutaj powiedzmy jej specyficzną odmianę. I tu i tam może paść zarzut grafomanii:) bowiem treść i sens w obydwu przypadkach rozgrywa się gdzieś pomiędzy pierwotną intencją autora,  a próbą interpretacji przez widza. O tak, Schramm niestety nie jest dziełem kompletnym.


Ale serio, jeżeli Jorge chciał pokazać nam kryzys jednostki naszego wieku, to zrobił to trochę od dupy strony, a wszystko za sprawą tego cytatu na początku, którego nie przytoczę:)  Ten cytacik raz że spojleruje, dwa, że zwyczajnie ten film spłyca. Może i dobrze on brzmi na plakacie., albo jako motto w subkulturze Emo. Osobiście wolałbym, aby Schramm symbolizował człowieka nie mającego swojego miejsca w społeczeństwie, o duszy dziecka i mordercy. Albo o spaczonej wyobraźni, który nie potrafi odróżnić dobra od zła. Z drugiej strony możemy uznać, że Schramm to erotoman, w dodatku ma chyba kompleksy na punkcie swojego ciała. Niby bzdury, ale podziwiam Buttgereita, że postanowił zmierzyć się z takimi stereotypami. Dla mnie to też jest temat. W końcu wielu ma podobne problemy, tyle, że nikt się z tym specjalnie nie obnosi. Myślę, że Buttgereit powinien być zadowolony z tego filmu, coś mu z tego wyszło, coś pokazał (o prezencie dla gatunku nie wspomnę) bo Schramm niepokoi jak cholera. Ten tytuł, melodia,... taka myśl mi się nasunęła po seansie.

„Człowiek? To jakaś kpina”

piątek, 18 marca 2011

Spotkasz przystojnego bruneta (2010), reż. Woody Allen

Ostatnio obejrzałem dwie wspaniałe pozycje. Piekielną zemstę z Cagem oraz Spotkasz przystojnego bruneta w reżyserii Woodego Allena, zdecydowałem się omówić tutaj tę drugą.
Po pierwsze, nie jest to aż tak zły film, to film dobry, w dodatku pokazujący Allena od tej lepszej strony. Ten obraz stanowi także ciąg dalszy allenowskich uproszczeń fabularnych, o tym za chwilę, najpierw trochę ogólników.


Wygląda to tak. Reżyseria to kluczowa sprawa, cały film  od strony fabularnej jest niczym horoskop z pism kobiecych.  Postacie są bardzo ogólnikowo zarysowane, ich psychologia opiera się na kilku założeniach, które determinują ich ruchy, wypowiedzi... Tak na przykład pisarz cierpiący na dosyć częstą przypadłość, czyli brak zrozumienia dla geniuszu ze strony bliskich. Kryzys twórczy, małżeński , w sumie dosyć sztampowy schemat. Żona pisarza, zmarnowane życie, rezygnacja z kariery, poświęcenie swoich ideałów na rzecz męża. Matka, porzucona dla młodszej, trauma spowodowana utratą dziecka znajduje oparcie i siły w osobie wróżki Crystal. Jest tego więcej, po co wszystkich wymieniać. To co raziło mnie w Vicki Krysi Barcelonie tutaj wydaje się, ma swoje uzasadnienie. Właśnie trochę przez tę "horoskopową" tematykę. Allen w swoim stylu niczym Bergman koncentruje się na tzw. dramacie rodzinnym. Długie ujęcia w zamkniętych wnętrzach, trochę takiego teatru, czasami telenoweli, odrobina gorzkiego dowcipu. Antagoniści powiedzą, że to tylko plejada ledwo ze sobą połączonych wątków. Odsyłam zatem do Almodovara, który lubił tak tworzyć scenariusze, że każde słowo, każdy gest miał swoje uzasadnienie w finale. Allen nie jest taki. On tworzy historię opartą na jednym pomyśle, tak jakby tworzył wciąż jeden i ten sam film. 



To co mnie fascynuje w tym człowieku to upór. Allen potrafi tworzyć scenariusz lepszy lub gorszy właściwie bazując na najprostszych kliszach. To co my byśmy wyrzucili do kosza, on przenosi na ekran, a krytyka jak zwykle podzielona, nie ma pewności czy Allen już się skończył czy jeszcze nie.
Wróćmy jeszcze do filmu. Mało widowiskowa rola Naomi Watts, czy przerysowana kreacja jej matki. Karykatura Hopkinsa, która nabiera cech dramatycznych o wiele za późno, gdyż film się kończy. Nieco naiwne potraktowanie tematu, z cyklu „reinkarnacja, życie po życiu, kontakt ze zmarłym”. Zbyt ironicznie, zbyt powierzchownie, tak jakby reżyser chciał powiedzieć. „Ten film wyśmiewa nadzieję.” Josh Brolin ma tak dobrane kwestie, że w życiu nie uwierzyłbym, że to pisarz, autor bestselleru, niedoszły lekarz. Spartolona robota, jednak i tak jest co oglądać. Jest tam motyw rozmowy matki z córką o pożyczce. Świetnie zrobiony. Jest też rozmowa Naomi z Banderasem, kiedy jedno zamierza wyznać uczucia drugiemu. Coś pięknego. Allen zrobiłby ten film lepiej, ale zgubiło go tworzenie tzw. drugiego dna. Może nie tyle o głębie mi chodzi, co o jakieś uzasadnienie uzasadnienia? Jest nawet narrator, a po kiego grzyba.A przecież najlepsze momenty w filmie to ta życiowa oczywistość. Że lubimy śnić, że szukamy pocieszenia, że mamy wszystko tylko tego nie dostrzegamy. Niestety jest to tak przedstawione, że trudno określić, czy to jest historia kilku ludzi, moralitet czy komedia w stylu „Cztery wesela i pogrzeb”.

Tak więc polecam i nie polecam. To jest niezły film, ale daleko mu do miana „dobry”. Dotyka on jednak takiej wrażliwej nuty, chyba każdego z nas. Określamy siebie przez pryzmat naszych planów, a nie czynów już dokonanych. Przez co lubimy czuć się zgorzkniali, niedocenieni. To co mamy jest zarówno nagrodą jak i karą. Trzeba umieć jednak umiejętnie postawić poprzeczkę, bo będziemy wyglądać niczym bohaterowie filmu Woodego Allena.

Chyba tyle.

poniedziałek, 7 marca 2011

Essential Killing (2010), reż. Jerzy Skolimowski

Jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów. Polowałem nań i jak to bywa, nadzieja bywa złudna. Piszę to z żalem serca, bo Jerzy Skolimowski to dla mnie jeden z najważniejszych polskich reżyserów. Ci co wiedzą jak go cenię zrozumieją mój ból, gdy to piszę.
To film na festiwal, porusza ważny temat, powielany, to film o ludzkiej godności i kilku rzeczach. Można sobie pointerpretować jak kto woli. 



Zacznijmy od początku, Jerzy Skolimowski miał wizję, pomysł na scenariusz. Kluczem jest scena wypadku, tak naprawdę to od niej wszystko się zaczyna.. Vincent Gallo jest Arabem, Mohamedem, brudasem, którego Amerykanie muszą od czasu do czasu tak nazwać. Ta stronniczość od samego początku mi przeszkadzała. To, że Arab walczy o życie, boi się, naciska spust i żołnierze są martwi, zwłaszcza w trakcie rozmowy o paleniu marihuany świadczy bardzo źle o reżyserze. Bo zauważmy, w Moonlighting Jurek opisał Polaków z perspektywy Anglika. Udający naszego rodaka Jeremy Irons swoim akcentem sprawił, ze Nowak jest postacią jakby to powiedzieć trafiającą do widza każdej narodowości. Tutaj raz, że patent został powielony, dwa, że uproszczony, trzy że po kilku minutach wiadomo znamy lajtmotiv tego filmu.

Mohamed czyli Gallo szarżuje, nie pasuje tak bardzo do otoczenia, że aż się to wydaje niewiarygodne. Co mniej jednak najbardziej martwi to psychologia. Mam wrażenie, że Skolimowski zbudował tę postać na samych stereotypach i na koniec uczynił go aniołem.Weźmy te retrospekcje (czytaj zapychacze) albo biały koń. A sceny w tym filmie jak ta z cycem z czy z Emanuelle Polański to wyglądają jakby je wymyślili na planie. Poważnie, od strony scenariusza to bardzo cienka rzecz,

Powiem tak, gdyby ten film nakręcił jakiś debiutant to by pewnie go zjechano, ale i jakieś pozytywne rokowania na przyszłość by padły. Mam wrażenie, że cała ta zabawa to jakiś koncept, który z jakiegoś powodu musiał zostać nakręcony. To film który właściwie niczego nie mówi, poza tym, że człowiek, bez względu na wyznanie zrobi wszystko aby przeżyć, co nie czyni go jednak zwierzęciem Taka osoba wygląda jak ci ze szkoły przetrwania w trudnych warunkach. Żadne gadki o bazach CIA w Polsce tego nie zmienią. Film musi być wiarygodny, a Skolima wpisał się niechcący w kino zaangażowane. Pewnie nie o to mu chodziło, pewnie chciał zrobić z tego jakiś uniwersalną gawęde, ale wyszło to jak wyszło.

Plusy, też są. Urzekły mnie krajobrazy oraz muzyka.

Prawdziwe męstwo (2010), reż. Bracia Coen

Napiszę o tym filmie to, co udało mi się zapamiętać. Oskara dla filmu nie ma, bracia zaliczyli niezły sukces kasowy, a sam film? No cóż, sama produkcja uparcie wpisuje się w pomysłowo wykorzystywany schemat, do jakiego przyzwyczaiło nas rodzeństwo Coen. Mamy tutaj odrobinę tego humoru, mamy pewną oniryczność, kreacje aktorskie, zastosowanie pewnej kliszy... Po pierwsze dla mnie ten film nie jest westernem. Są konie, kopyta, ostrogi, rewolwery, komboje i pojedynek. To właściwie tyle. Z westernu pozostała jedynie scenografia i rekwizyty. Co do scenografii to właściwie też tak nie do końca, większa część fabuły toczy się na tych ichnich stepach, zatem może nie mówmy o scenografii. Lepszym określeniem będzie „fauna”.

Schyłek epoki wielkiego dzikiego zachodu. Stróż prawa to alkoholik, bełkocący Jeff Bridges, nieco przerysowany rendżer Matt Damon zostają, mówiąc w pewnym uproszczeniu wynajęci do schwytania mordercy ojca przez młodziutką pannicę, imienia której zapomniałem. Wokół tych postaci skupia się fabuła.


Pierwsza myśl po seansie była taka, że to film nie o samej zemście, ale o jej zasadności. O tym, że cżłowiek tak naprawdę ulega jakimś pierwotnym pokusom, aby zadać bliźniemu ból, a najlepiej śmierć i to uleczy jego poczucie krzywdy. Ta pannica jest wg mnie osobą odrobinę wypaczoną ideałami o wielkiej odsieczy dobrego rewolwerowca przeciwko hordzie bandytów. Jest cwana, jak na swój wiek, zbyt bystra i bezlitosna.
Ona jedna pasuje jak ulał do tego schematu. Bracia Coen tak to wymyślili, że umieszczając to dziecko pośrodku „rzeczywistego” świata, gdzie tak naprawdę nikt nie jest ani dobry ani zły., tylko do bólu pospolity. Szeryf to dobry człowiek, ale chleje. Ten teksański ranger to jakiś idealista, wyjęty chyba z innego filmu, ale to tak naprawdę pierdoła.( O Joshu Brolinie za chwilę). Tacy ludzie mają wymierzyć sprawiedliwość.
Ta wędrówka, którą podążają tak naprawdę niczego ich nie uczy. Monologi szeryfa o swoim małżeństwie, przechwałki rangera... tak naprawdę dziewczyna zrozumie o co chodzi, gdy będzie już stara. Że ważniejsze jest coś innego, że szeryf na kilka minut poczuł się ojcem i że zemsta niczego dobrego nie przyniosła. Pewną wskazówką jest postać znachora przebranego za niedźwiedzia.
Bracia przyzwyczaili nas, że nie dają wprost wskazówek o czym tak naprawdę chcą powiedzieć. To ich wielki talent, że człowiek wyłapuje pewne ogniwa i tworzy zupełnie nowy łańcuszek interpretacji, w końcu po to chyba jest sztuka.

Na końcu kilka słów o postaci Josha Brolina. To on jest celem naszej trójki. Widzimy człowieka, który boi się, że zostanie oszukany, że dla wspólników jest niewygodny, to w gruncie rzeczy postać tragiczna, nie ma ona bowiem nawet charakteru, nie wiadomo nawet czy zasługuje na zemstę.
Czy ten wąż to jakiś tam symbol szatana, który się o swoje upomina? Czy to, że szeryf przeżył zawdzięczamy precyzji Matta Damona? Czy podsunięty na koniec motyw, że szeryf zajął się sztuką cyrkową nie jest aby wskazówką, że to film umowny?
Powtarzam, dla mnie to żaden western. Nic tutaj nie jest takie jak być powinno, co z tego, ze kopyta, że konie, że rewolwer. To po prostu bracia Coen.

------------------------------------
To chaotyczna wypowiedź. Nie chce mi się pisać o kreacjach aktorskich, Matt Damon mnie trochę irytował. Dialogów mogło być więcej, ale o tym już pisała większość. Film mi się podobał, ufam, że bracia nakręcili to dla pieniędzy, liczę na bardziej „osobisty” projekt.

czwartek, 20 stycznia 2011

Opowiadania zebrane-Jan Himilsbach



Bardzo się cieszę, że proza Jana Himilsbacha została potraktowana tak jak na to zasługuje. Wydane parę lat Opowiadania zebrane w koszmarnej okładce stanowią chyba większość dzieł tego gawędziarza. Kiedy skusiłem się na zakup tej knigi, przyznam szczerze, oczekiwałem czegoś ala Hłasko. Pijaństwo, bluzgi, kobiety upadłe no i...pijaństwo. Tym czasem, ku mojemu zdziwieniu te krótkie historyjki to kawał pięknej i wzruszającej literatury. Jeżeli miałbym już porównywać to chyba bliżej im do Leopolda Tyrmanda, a podobno Hłaskoner  był dla niego wzorem. Janusz Głowacki wspominał Himilsbacha gdy czarował swoimi teksami panny, aby je do łóżeczka zaciągnąć. Miał sukinsyn olbrzymie branie. We wcześniejszych pozycjach przewijają się wątki autobiograficzne. Chociażby kwestia jego chrztu, dzieciństwa. Oczywiście jak ktoś widział film Przyjęcie na 10 osób plus 3 to informuję uprzejmie, że to opowiadanie także tutaj jest.
Lubił opisywać biedę, w tych opowiadankach ludzie nie posługują się wyszukanym językiem. Sam styl pisania jest prosty i oszczędny. Dwaj kamieniarze odnawiają pomnik bohatera powstania. Ekscentryczny dandys spotyka biedną samotną matkę (moje ulubione zresztą),  wiezień wychodzi z odsiadki i rozpoczyna normalne, uczciwe życie. Jest w czym wybierać, szkoda, że  zbiór nie zawiera wierszy Himilsbacha, żałuję bo nie miałem dotąd okazji się z nimi zapoznać.



No i na koniec, bo dzisiaj krótko, jak to w życiu bywa ostatnie pozycje Jana H. są już niestety słabsze. Pisarz nabrał doświadczenia, ale tematy są jakby trochę pisane pod publikę. Nagle pojawia się inna rzeczywistość, inne środowisko, to nie jest ten Himilsbach. Może inaczej, autor nie czuje się dobrze portretują czasy współczesne. Opisując środowisko, które tak naprawdę było mu obce. Himilsbach nie jest wiarygodny.To po prostu dorabiający sobie (wiadomo do czego) pisarz.

No i kurde znowu tak mam. Ile razy zaczynam myśleć o Himilsbachu, to mi się jakoś dziwnie nastrojowo robi. Może to nie był wzór do naśladowania, ale była to osobowość. Maklakiewicza cenię za aktorstwo a Janka właściwie za wszystko. Podobno kiedyś, gdy ocknął się po zapaści na łóżku szpitalnym pierwszą rzeczą po którą sięgnął była szklanka, żeby kaca zaleczyć.Wychylił duszkiem zawartość. A w szklanicy był spirytus do odkażania rąk. Ledwo go wtedy uratowali.


wtorek, 18 stycznia 2011

Ognisko zapalne (1979), reż. Bela Tarr

Mam słabość do jego filmów. Łatwiej jest mi nawrzeszczeć na Wernera Herzoga niż na autora Satantanga. Jego debiutancki długi metraż stylistycznie i co gorsza jakościowo odbiega od jego późniejszych dokonań. Film, któremu można wytknąc wiele porusza właściwie oklepane motywy pt. Życie za komuny. Mnie to najbardziej przypominało Kobietę samotną Holland. Tutaj łównym dominatorem jest aspekt mieszkalny. Chyba trzy rodziny mieszkają razem pod jednym dachem, niestety wiele o tym nie wiadomo. Główną bohaterką jest kobieta pracująca w fabryce marząca o własnym lokum. Na razie mieszka u teściów, którzy ją podejrzewają o najgorsze. Że jest dziwką, że wydaje pieniądze,...no kula u nogi. po prostu. Jej mąż to były wojskowy, sympatyczny facet, który właściwie nie ma własnego zdania. Ona walcząca z przeciwnościami dusi się w tej ciasnocie, on sobie spokojnie popija i niewiele ma do powiedzenia.



Trywializuję, ale mam prawo. Tarr w jednym wywiadzie sam przyznał o licznych błędach tego obrazu, mówił, że kiedyś był idealistą. Wydawało mu się, że wystarczy mieć kamerę i świat się dowie (czyt.będzie zbawiony).Potem zmądrzał i inaczej do tego podszedł. Jednak pomimo tej jego młodzieńczej postawy dużo dobrego ten film zawiera.



Widać inspirację Cassavetesem, widać ten styl, który właściwie od Almanachu wyniesie go do czołówki, widać wreszcie, że chłop pomysł miał. Co ciekawe, te problemy, które przeżywają bohaterowie są namacalne. Łatwo sobie je wyobrazić, nie ma tam jakiegoś przesadnego politykowania. Tarr po prostu opisał tę historię stylizując obraz na dokument. Niechaj ludzie po prostu powiedzą czego pragną. Błędów jest tutaj dużo, zbyt wiele, aby je wymieniać, one niestety nie zachęcą potencjalnych odbiorców reżysera. Osobiście bym ten film odradzał, polecał go jako ciekawostkę w dorobku reżysera. Muszę jeszcze zaliczyć Outsidera i Ludzie z prefabrykantów. Podobno to też nie najlepsze obrazy Tarra, podobno.

Największa wada Ogniska to...scenariusz. Nie dopisane wątki, albo inaczej, poruszone, zaczęte,, naszkicowane a potem porzucone. To niechlujnie wygląda. Domyślam się, że młody Tarr chciał pewnie zaszokować widzów warunkami życia bohaterów, ale wyszło to tak, że nawet nie wiadomo z początku kto jest kto. Są trzy rodziny, a ja widzę dwie, trzecia gdzieś się pałęta, żeby wypełnić kadr. Dalej, kamera z ręki mi odpowiadała, ale widać ewidentnie brak pomysłu na jakąś ciekawszą operatorkę. Krótko mówiąc, jakby Kulturek coś takiego nakręcił, to może by mu i pokaz na NH zrobili, ale widownia by się odrobinę wierciła. Film jest spięty klamrą, tak, że w sumie po obejrzeniu cżłowiek ma tam jakąś refleksję, niemniej jednak zbyt wiele pytań postawiono, anegdota choćby nie wiem jak ciekawie się zaczynała, gdy ją urwiemy w połowie drażni. Zaryzykuję stwierdzenie, że Tarr nie myślał wtedy o sobie jako reżyserze, bo ten film jest wręcz łopatą na stół wrzucony. Biorąc jednak pod uwagę progres Węgra, trudno mi jednoznacznie ocenić Ognisko. W końcu miał wtedy 24 lata i zapewne chciał Ogniskiem komuś zwyczajnie i po ludzku przypier—lić.

środa, 12 stycznia 2011

Ostatnie dni sodomy, oczywiście Andrzej Rodan

Twórczość Andrzeja Rodana jest jednocześnie niedoceniana jak i  przeceniana. Jest w jego zbiorach znakomita powieść Okolice Porno Shopu jak i kilka zupełnie złych. Przesadą jest ta jego wielka kontrowersyjność. Epatowanie taką literacką pornografią, wręcz nadużywanie erotyki nie musi każdemu się zaraz podobać, ale trzeba przyznać, że pióro pisarza jest wprawne. W ogóle to jest tak, tematy są odrobinę wymuszane, ale ujęte sprawnie. Problemy emigrantów albo chociażby ten nazizm... Ta wulgarność jest atutem, cynizm rodem z Bratnego, złe kobiety i ich łóżkowe możliwości, odrobinę socjologii, kilka niepoprawnych politycznie twierdzeń…Czy jest to brukowa literatura? Na pewno nie, ale Rodan aspiruje do miana skandalisty. Takie rzeczy jak historia papieży czy coś to według mnie szajs. Podobno jednak jest na to popyt.



Ostatnie Dni Sodomy koncentruje się w momencie dojścia do władzy Hitlera, mamy początki nazizmu ale Rodan w swoim stylu skupia się na aspektach ideologii od kuchni. Z jednej strony posługuje się oklepaną retoryką, którą każdy może znaleźć w podręczniku do historii, z drugiej tworzy prawdziwą galerię postaci., które mają wziąć w tym udział. I tak, mamy na przykład ciekawą Olgę, mamy apolitycznego filmowca, który oczywiście przestaje być apolityczny, mamy seks w różnych odmianach i jak to u Rodana, oczu od lektury oderwać nie sposób.

A zatem, pomysł na fabułę był interesujący, ale miałem wrażenia, że Rodan pracy domowej nie odrobił. Że sobie zaczął upraszczać. Wiecie jak to jest, rozmowy Adolfa z politykami, coś na kształt Politycal  Fiction, uczłowieczanie postaci, które wtedy grały pierwsze skrzypce, dorabianie im osobowości. No nie zawsze to grało. Podobnie jak osoba Hitlera w Bękartach Wojny miała widza raczej śmieszyć o tyle tutaj Rodan stara sie go zrozumieć, a to już kulawo wygląda. Dalej, każdy epizod kończy się, niczym w serialu jakimś ekscesem (czyt. zawieszeniem akcji) ale ich poziom jest nierówny. No bo na przykład geneza paktu Ribentropp Molotov to już takie snucie, że Ribentropp nie wiedział, że źle się wyraził, itd.a po cholerę  to. W przeciwieństwie do Okolic Porno Shopu, tutaj już nie ma subtelności, to nie jest historia o miłości, to cała seria pulp fiction, z którego można by wykroić kilka wcale niezłych opowiadań, ale jak to u Rodana, dominuje przesadyzm.

Dla mnie jest to dziwne, styl pan Rodan ma ciekawy. Potrafi wymyślić  na poczekaniu historię z pointą, nie jest mu obca ta nuta pożądanej podświadomie kontrowersji, a jednak zawsze gdzieś to się musi sypać. W konsekwencji te książki krążą po allegro i są kupowane przez erotomanów którzy udają intelektualistów (jak piszący te słowa) albo trafiają na półkę, kurzą się i nikomu się odkurzać ich nie chce.

Ja nie potrafię być obiektywny, lubię czytać powieści Rodana. Lubię te jego bluźnierstwa i ciekawie opisany seks ujęty w jakąś tam warstwę fabularną. Gdybym miał się jednak osobiście wyspowiadać panu Andrzejowi, dlaczego czytałem Życie seksualne Papagejów to nie jestem pewny, czy o takiego czytelnika  właśnie mu chodziło.

P.S. Dopisuję to teraz, bo sobie sięgnąłem po Ostatnie dni. Co ciekawsze, agresywniejsze wypowiedzi, albo może akurat te, z których Andrzej Rodan był szczególnie dumny są napisane tłustym drukiem.. Ale fajnie.

Making off Nosferatu reż. Werner Herzog

(kurcze, dużo tu tych herzogów)

Krótko bo o szorcie mowa. Ja mam słabość do takich perełek. Wszelkie making offy, reportaże z planu, publikowane na zasadzie promocji, ciekawostki albo czystego marketingu są dla mnie dopełnieniem tego właściwego obrazu. O Nosferatu właściwie powiedziano już wystarczająco wiele. Estetyka tego horroru nawiązująca do legend o wampirze, potworze, który wzbudza lek, ale który jest osobą samotną oraz te Herzogowskie zdjęcia. To był jeden z jego najlepszych okresów. Dla mnie film Herzoga nic a nic się nie zestarzał, oglądam go z przyjemnością, dalej mnie czaruje, hipnotyzuje, no i ta muzyka…



Ów making off swoją formą nie wyróżnia się niczym innym od tego typu produkcji, ma tylko jedną wadę. Czas trwania. Ledwo 13 minut proszę państwa, no po prostu musi pozostać niedosyt. Trochę za mało wywiadów, właściwie jest tylko Herzog oraz np. wypowiedzi z offu Kinskiego Klausa. Za to możemy zobaczyć preparowanie placu, chyba w Holandii to się odbywało, widzimy jak Herzog szarpie owieczkę, bo ta nie chce usiedzieć na miejscu albo makijaż dla Kinskiego. W sumie nie dziwię mu się, że go cholera brała.

Co warto zauważyć, Herzog lubi samodzielnie robić klapsy, trzymać kamerę a nawet miesza się ze statystami, żeby kontakt lepszy był. Taki Polański to ogląda wszystko przez tę swoją lornetkę, a Werner kruca zakłada kaptur i biega jako aktor po planie.
No i taka refleksja mnie naszła, że gdzieś tego starego Herzoga zaczyna mi brakować. Nie mam nic do Złego porucznika ani My sona, ale to już jakby nie to. Jeżeli ktoś coś wie na temat Making Offu ze Stroszka albo Woyzecka to również rad bym bardzo był.

Filmik do obejrzenia tutaj. Zapraszam

sobota, 8 stycznia 2011

Dwanaście, Trzynaście, Jedenaście Marcin Świetlicki

Zwlekałem z tym, żeby cokolwiek mądrego machnąć na temat tej post kryminalnej trylogii. Przyczyna jest prosta, to już są rzeczy nie nowe, po drugie nie chciało mi się i po trzecie...no mniejsza. Jedynym powodem jest jednak dosyć ogólnikowe potraktowanie Świetlickiego jako prozaika. Może i on i te jego Świetliki się niektórym trochę przejadły, może i studenci podrośli, i nagle mniej poważne im się te teksty teraz wydają, ale... to wciąż całkiem niezła literatura.
Niesprawiedliwe, a wręcz głupie jest dla mnie przede wszystkie potraktowanie owego Mistrza, bohatera trylogii jako swoistego alter ego poety/pisarza. Uważam za nonsensowne dopatrywanie się w tym jakiegoś odbicia szarej polskiej oczywistości, bo ona owszem jest, ale użyta z premedytacją jako środek, jako pretekst, jako chwyt. Nie jest to główna oś fabuły i nie wiedzieć czemu jakiś kretyn (chyba z Playboya) doszedł do takich wniosków.



Po pierwsze Świetlicki dokonuje pewnego rodzaju dekonstrukcji bohatera kryminału. POSTAĆ detektywa nabiera innego znaczenia, pseudonim Mistrz także, no i charakter w jaki sposób prowadzona jest fabuła. W każdej z powieści dominuje chaotyczność, pewna nerwowość, która miała/mogła imitować stan ducha zapijaczonego bohatera, a także ten banalizm. Pisarz krótko i lakonicznie opisuje styl bycia bohatera, wysuwając go nieustannie na  pierwszy plan. Igra z oczekiwaniami czytelnika, wprowadza np. sytuację, której poświęca sporo miejsca, by porzucić ją definitywnie.  Ta aspirująca do miana pseudopostmodernizmu trylogia ma sporą szansę być za parę lat odkopana, wznowiona i o wiele bardziej doceniona niż jest teraz.

Pierwsza część Dwanaście jest tzw. Zarzucaniem przynęty. Świetlicki nie cacka się, pisze ostro, konkretnie, sprawia wrażenie, że wie czego chce. Jednak, paradoksalnie jest to chyba najbardziej grzeczna czyt. poprawna książka. Forma kryminału jest tutaj zachowana najwierniej, mamy intrygę, Karola Kota, artystkę performance, morderstwa i kapelę Biały Kieł. Gdzieś te wątki się czasami gubią, ale autor zawsze potrafi wybronić się właśnie formą.
Druga część Trzynaście to już jakby eksperyment. Świetlicki stara się uwiarygodnić swojego bohatera, no bo w końcu skąd on bierze pieniądze, z czego żyje. No i dowiadujemy się więcej o przeszłości Mistrza. Jest to jednak książka bardziej przypominająca dramat obyczajowy, taka wersja o miłości wg Świetlickiego.
Finał Jedenaście, ma jak sugeruje okładka, dwie pozycje w cenie jednej .Powieść metafizyczną oraz kryminalną. To prawda, Świetlicki niczym w teatrze wyprowadził mistrza na jakieś zadupie, śledztwo jest prowadzone o pijaku, wizje oraz konwersacje z barmanką przypominają jakiś sen. O to chodziło autorowi, dalej mamy już konkretną historię. Chodzi o morderstwo kumpla naszego detektywa, Mistrz musi do tego dojść sam. Jedenaście jest chyba najlepszą książką z tej trylogii, najfajniej napisaną a i charakterystyka postaci świadczy, że oto Świetlicki stał się pisarzem. Już wie czego chce i czego od niego oczekiwać.

Konkluzja, trylogia wymyka się wszelkim klasyfikacjom, podobnie jak kryminały Piątka. Każda część ma trochę inną formę, każda dostarcza czegoś innego. Widać, że Świetlicki doskonale się bawił podczas pisania, ten prymitywizm językowy, przerysowana nowomowa. Naigrawanie się ze schematu sztywnej kryminalnej formy oraz sam pomysł na bohatera, no i końska dawka ironii...Szkoda, że tak szybko to poszło w niepamięć, szkoda, że Świetlicki się zabrał za tą Orchideę. A może by tak jakąś nową płytę Świetlików panie Marcinie?