wtorek, 25 stycznia 2011

Motion Picture (1970). reż.Jørgen Leth

Dwa dni się męczyłem, żeby to ładnie wrzucić. Albo jakieś łącze, albo nieznany błąd. I tak w kółko, wreszcie jest. Ciekawa rzecz, pomysł na wykorzystanie ruchu jako środka wyrazu. Mamy tenisistę, który biega z paletką do tenisa. U Jorgena będzie musiał nieźle się napocić, zapraszam.


Mam absolutnego zajo6a na punkcie tego gościa. Reżysera znaczy się.

niedziela, 23 stycznia 2011

"Stoje na ulicy z nioł" AYA RL

Pamiętacie jeszcze te kapelkę? To taki klasyczny przykład zespołu, który mógł wstrząsnąć posadami, dorobić się grupy naśladowców, zaistnieć jako motor przewodni muzy elektronicznej (chociaż to gigant uproszczenie). Idea była piękna, Igor Czerkawski i Paweł Kukiz spotykają się w Jarocinie, nie wiem, skąd to wyszło, zęby używać tylu elektronicznych szpejów, które nie dosyć, że praktycznie wtedy były nieosiągalne, to przy zaletach ówczesnych akustyków nie mogły dać na żywo satysfakcjonujących efektów. Dzisiaj takie możliwości są, ale nie ma Ayi.



Pierwsza płytka, ciekawy aranż, stylistyka to kompromis pomiędzy rockiem, punkiem i psychodelą. Można się też pokusić o New Wave. Śmieszny wokal Kukiza, który miejscami przypominał psalm  ministranta przed mutacją tworzyło taki nietypowy efekt. O wiele lepiej to wyszło muzykom na płycie. Są tam przemyślane aranże, może aż nazbyt przemyślane. Ktoś by powiedział, że to przekombinowane było, ale pamiętajmy, który to był rok. Nie mam teraz jak pokazać co kolesie potrafili, na YT był filmik z próby zespołu w Jarocinie. Igor używał chyba moogów i jakiegoś śmiesznego automata do perki. Później to wyglądał niemalże jak Mike Patton w Fantomasie (ilość sprzętu). Tak czy siak na wniosek Igora filmik wywalono. Jest za to Ramona Rey.

Oczywistością jest, że najfajniej, najbardziej melodyjniej  wyszła im owa Ściana i Księżycowy krok. Są to utwory niemal „singlowe” ale całość, koncept albumu broni się. Panowie sprawiali wrażenie wiedzących, w którą stronę pójść. Ta płyta ma tą wadę, ze słuchając  mam odczuwałem i odczuwam nadal przesyt z niedosytem na zmianę. Albo to za dużo tych brzęczeń w tle, albo melodia jakaś nijaka, albo znowu Kukiz jakoś tak bezpłciowo zawodzi, no ale to wszystko ciul. Zespół dał bardzo ciekawy debiut, Z takich debiutów to niewiele jest zespołów, które można porównać do tego. Odmienny całkowicie Klauss Mitffoch. Też świetny początek i nagle bum. Koniec. Aya miała szczęście, że działała niby dalej. Niebieska płytka jest mniej melodyjna ale naturalnie, lepiej dopracowana formalnie. Aranż jest, a w kontekście tego zespołu pełni  ważną rolę, solidny i nie przeszkadza tak jego nachalność jak w czerwonej. Teksty, chociażby „10 złotych za mój mocz...” intrygują, ba pokazują, że ten pan mógł coś ciekawego skrobnąć. Piersi to już inny kaliber literacki, niestety. Zresztą, „naciskam ręką ruchomą ścianę, lecz ona wciąż trwa...” może i stanowi jakąś tam metaforę, ale konstrukcja i składnia to zgroza. Nieważne, Niebieska Aya RL jak to zwykle bywa nie podobała się i zespół się właściwie rozleciał.
Igor tworzy etno AYĘ i to właściwie jest koniec tego zespołu. Mamy muzyczkę, która nie jest w żaden sposób odkrywcza, jest jedynie dobrze wyprodukowana. Na wiki znalazłem tekst, chociaż nie wiem czy to prawda, że sukces Deep Forestu przyczynił się do skierowania ich ku tym właśnie rejonom.  W sumie nie mam żalu, nawet Ramonę można mu wybaczyć, facet jest uzdolniony, a jako producent pewnie zarobi więcej niż na Wha Mo Ya.

Co dała muzyce polskiej AYA? Właściwie nic, jest elementem, częścią historii, ale zabrakło jej  może trzeciej płyty z Kukizem?  Żółtej, zielonej, pomarańczowej? Szkoda, bo Niebieska pokazała, że muzycy szli w dobrym kierunku, a tak to dziś istnieje właściwie tylko na YT, no i w wiadomej postaci empeczy. A zatem, pamiętacie AYE RL?

P.S. A jednak znalazłem  takie dwa kwiatki:
1.Próba z Jarocina, ale wrzuta, bo na YT nie ma z wiadomych przyczyn.
2.Koncert skądś tam będący reaktywacją dla potrzeby chwili. Dla mnie  to parodia zespołu dokonana przez sam zespół, ale cóż. Ludzie się zmieniają.

czwartek, 20 stycznia 2011

Opowiadania zebrane-Jan Himilsbach



Bardzo się cieszę, że proza Jana Himilsbacha została potraktowana tak jak na to zasługuje. Wydane parę lat Opowiadania zebrane w koszmarnej okładce stanowią chyba większość dzieł tego gawędziarza. Kiedy skusiłem się na zakup tej knigi, przyznam szczerze, oczekiwałem czegoś ala Hłasko. Pijaństwo, bluzgi, kobiety upadłe no i...pijaństwo. Tym czasem, ku mojemu zdziwieniu te krótkie historyjki to kawał pięknej i wzruszającej literatury. Jeżeli miałbym już porównywać to chyba bliżej im do Leopolda Tyrmanda, a podobno Hłaskoner  był dla niego wzorem. Janusz Głowacki wspominał Himilsbacha gdy czarował swoimi teksami panny, aby je do łóżeczka zaciągnąć. Miał sukinsyn olbrzymie branie. We wcześniejszych pozycjach przewijają się wątki autobiograficzne. Chociażby kwestia jego chrztu, dzieciństwa. Oczywiście jak ktoś widział film Przyjęcie na 10 osób plus 3 to informuję uprzejmie, że to opowiadanie także tutaj jest.
Lubił opisywać biedę, w tych opowiadankach ludzie nie posługują się wyszukanym językiem. Sam styl pisania jest prosty i oszczędny. Dwaj kamieniarze odnawiają pomnik bohatera powstania. Ekscentryczny dandys spotyka biedną samotną matkę (moje ulubione zresztą),  wiezień wychodzi z odsiadki i rozpoczyna normalne, uczciwe życie. Jest w czym wybierać, szkoda, że  zbiór nie zawiera wierszy Himilsbacha, żałuję bo nie miałem dotąd okazji się z nimi zapoznać.



No i na koniec, bo dzisiaj krótko, jak to w życiu bywa ostatnie pozycje Jana H. są już niestety słabsze. Pisarz nabrał doświadczenia, ale tematy są jakby trochę pisane pod publikę. Nagle pojawia się inna rzeczywistość, inne środowisko, to nie jest ten Himilsbach. Może inaczej, autor nie czuje się dobrze portretują czasy współczesne. Opisując środowisko, które tak naprawdę było mu obce. Himilsbach nie jest wiarygodny.To po prostu dorabiający sobie (wiadomo do czego) pisarz.

No i kurde znowu tak mam. Ile razy zaczynam myśleć o Himilsbachu, to mi się jakoś dziwnie nastrojowo robi. Może to nie był wzór do naśladowania, ale była to osobowość. Maklakiewicza cenię za aktorstwo a Janka właściwie za wszystko. Podobno kiedyś, gdy ocknął się po zapaści na łóżku szpitalnym pierwszą rzeczą po którą sięgnął była szklanka, żeby kaca zaleczyć.Wychylił duszkiem zawartość. A w szklanicy był spirytus do odkażania rąk. Ledwo go wtedy uratowali.


wtorek, 18 stycznia 2011

Ognisko zapalne (1979), reż. Bela Tarr

Mam słabość do jego filmów. Łatwiej jest mi nawrzeszczeć na Wernera Herzoga niż na autora Satantanga. Jego debiutancki długi metraż stylistycznie i co gorsza jakościowo odbiega od jego późniejszych dokonań. Film, któremu można wytknąc wiele porusza właściwie oklepane motywy pt. Życie za komuny. Mnie to najbardziej przypominało Kobietę samotną Holland. Tutaj łównym dominatorem jest aspekt mieszkalny. Chyba trzy rodziny mieszkają razem pod jednym dachem, niestety wiele o tym nie wiadomo. Główną bohaterką jest kobieta pracująca w fabryce marząca o własnym lokum. Na razie mieszka u teściów, którzy ją podejrzewają o najgorsze. Że jest dziwką, że wydaje pieniądze,...no kula u nogi. po prostu. Jej mąż to były wojskowy, sympatyczny facet, który właściwie nie ma własnego zdania. Ona walcząca z przeciwnościami dusi się w tej ciasnocie, on sobie spokojnie popija i niewiele ma do powiedzenia.



Trywializuję, ale mam prawo. Tarr w jednym wywiadzie sam przyznał o licznych błędach tego obrazu, mówił, że kiedyś był idealistą. Wydawało mu się, że wystarczy mieć kamerę i świat się dowie (czyt.będzie zbawiony).Potem zmądrzał i inaczej do tego podszedł. Jednak pomimo tej jego młodzieńczej postawy dużo dobrego ten film zawiera.



Widać inspirację Cassavetesem, widać ten styl, który właściwie od Almanachu wyniesie go do czołówki, widać wreszcie, że chłop pomysł miał. Co ciekawe, te problemy, które przeżywają bohaterowie są namacalne. Łatwo sobie je wyobrazić, nie ma tam jakiegoś przesadnego politykowania. Tarr po prostu opisał tę historię stylizując obraz na dokument. Niechaj ludzie po prostu powiedzą czego pragną. Błędów jest tutaj dużo, zbyt wiele, aby je wymieniać, one niestety nie zachęcą potencjalnych odbiorców reżysera. Osobiście bym ten film odradzał, polecał go jako ciekawostkę w dorobku reżysera. Muszę jeszcze zaliczyć Outsidera i Ludzie z prefabrykantów. Podobno to też nie najlepsze obrazy Tarra, podobno.

Największa wada Ogniska to...scenariusz. Nie dopisane wątki, albo inaczej, poruszone, zaczęte,, naszkicowane a potem porzucone. To niechlujnie wygląda. Domyślam się, że młody Tarr chciał pewnie zaszokować widzów warunkami życia bohaterów, ale wyszło to tak, że nawet nie wiadomo z początku kto jest kto. Są trzy rodziny, a ja widzę dwie, trzecia gdzieś się pałęta, żeby wypełnić kadr. Dalej, kamera z ręki mi odpowiadała, ale widać ewidentnie brak pomysłu na jakąś ciekawszą operatorkę. Krótko mówiąc, jakby Kulturek coś takiego nakręcił, to może by mu i pokaz na NH zrobili, ale widownia by się odrobinę wierciła. Film jest spięty klamrą, tak, że w sumie po obejrzeniu cżłowiek ma tam jakąś refleksję, niemniej jednak zbyt wiele pytań postawiono, anegdota choćby nie wiem jak ciekawie się zaczynała, gdy ją urwiemy w połowie drażni. Zaryzykuję stwierdzenie, że Tarr nie myślał wtedy o sobie jako reżyserze, bo ten film jest wręcz łopatą na stół wrzucony. Biorąc jednak pod uwagę progres Węgra, trudno mi jednoznacznie ocenić Ognisko. W końcu miał wtedy 24 lata i zapewne chciał Ogniskiem komuś zwyczajnie i po ludzku przypier—lić.

Stop for Bud (1963), reż. Jorgen Leth

Zanim nakręcił Człowieka Idealnego, Jorgen Leth popełnił taki krótki metraż. Jak ktoś widział Człowieka to podobieństwa zauważy. Mnie póki co zafascynował ten debiucik. Co prawda widać tam pewne niezdecydowanie pomiędzy awangardą a klasycznym podejściem do formy dokumentu (jaka by ona nie była). W końcu jego styl musiał się w pełni ukształtować. Niemniej i tak jest to ciekawy obraz. Minimalizm, odrobina industrialu i muzyka jazzowa w tle. Bardzo ciekawy początek kariery.

Zapraszam



Planuję obejrzenie jeszcze Motion Picture. Dzisiaj wieczorem to wrzucę. Acha, wiedzieliście, że Jorgen ma bloga?

środa, 12 stycznia 2011

Ostatnie dni sodomy, oczywiście Andrzej Rodan

Twórczość Andrzeja Rodana jest jednocześnie niedoceniana jak i  przeceniana. Jest w jego zbiorach znakomita powieść Okolice Porno Shopu jak i kilka zupełnie złych. Przesadą jest ta jego wielka kontrowersyjność. Epatowanie taką literacką pornografią, wręcz nadużywanie erotyki nie musi każdemu się zaraz podobać, ale trzeba przyznać, że pióro pisarza jest wprawne. W ogóle to jest tak, tematy są odrobinę wymuszane, ale ujęte sprawnie. Problemy emigrantów albo chociażby ten nazizm... Ta wulgarność jest atutem, cynizm rodem z Bratnego, złe kobiety i ich łóżkowe możliwości, odrobinę socjologii, kilka niepoprawnych politycznie twierdzeń…Czy jest to brukowa literatura? Na pewno nie, ale Rodan aspiruje do miana skandalisty. Takie rzeczy jak historia papieży czy coś to według mnie szajs. Podobno jednak jest na to popyt.



Ostatnie Dni Sodomy koncentruje się w momencie dojścia do władzy Hitlera, mamy początki nazizmu ale Rodan w swoim stylu skupia się na aspektach ideologii od kuchni. Z jednej strony posługuje się oklepaną retoryką, którą każdy może znaleźć w podręczniku do historii, z drugiej tworzy prawdziwą galerię postaci., które mają wziąć w tym udział. I tak, mamy na przykład ciekawą Olgę, mamy apolitycznego filmowca, który oczywiście przestaje być apolityczny, mamy seks w różnych odmianach i jak to u Rodana, oczu od lektury oderwać nie sposób.

A zatem, pomysł na fabułę był interesujący, ale miałem wrażenia, że Rodan pracy domowej nie odrobił. Że sobie zaczął upraszczać. Wiecie jak to jest, rozmowy Adolfa z politykami, coś na kształt Politycal  Fiction, uczłowieczanie postaci, które wtedy grały pierwsze skrzypce, dorabianie im osobowości. No nie zawsze to grało. Podobnie jak osoba Hitlera w Bękartach Wojny miała widza raczej śmieszyć o tyle tutaj Rodan stara sie go zrozumieć, a to już kulawo wygląda. Dalej, każdy epizod kończy się, niczym w serialu jakimś ekscesem (czyt. zawieszeniem akcji) ale ich poziom jest nierówny. No bo na przykład geneza paktu Ribentropp Molotov to już takie snucie, że Ribentropp nie wiedział, że źle się wyraził, itd.a po cholerę  to. W przeciwieństwie do Okolic Porno Shopu, tutaj już nie ma subtelności, to nie jest historia o miłości, to cała seria pulp fiction, z którego można by wykroić kilka wcale niezłych opowiadań, ale jak to u Rodana, dominuje przesadyzm.

Dla mnie jest to dziwne, styl pan Rodan ma ciekawy. Potrafi wymyślić  na poczekaniu historię z pointą, nie jest mu obca ta nuta pożądanej podświadomie kontrowersji, a jednak zawsze gdzieś to się musi sypać. W konsekwencji te książki krążą po allegro i są kupowane przez erotomanów którzy udają intelektualistów (jak piszący te słowa) albo trafiają na półkę, kurzą się i nikomu się odkurzać ich nie chce.

Ja nie potrafię być obiektywny, lubię czytać powieści Rodana. Lubię te jego bluźnierstwa i ciekawie opisany seks ujęty w jakąś tam warstwę fabularną. Gdybym miał się jednak osobiście wyspowiadać panu Andrzejowi, dlaczego czytałem Życie seksualne Papagejów to nie jestem pewny, czy o takiego czytelnika  właśnie mu chodziło.

P.S. Dopisuję to teraz, bo sobie sięgnąłem po Ostatnie dni. Co ciekawsze, agresywniejsze wypowiedzi, albo może akurat te, z których Andrzej Rodan był szczególnie dumny są napisane tłustym drukiem.. Ale fajnie.

Making off Nosferatu reż. Werner Herzog

(kurcze, dużo tu tych herzogów)

Krótko bo o szorcie mowa. Ja mam słabość do takich perełek. Wszelkie making offy, reportaże z planu, publikowane na zasadzie promocji, ciekawostki albo czystego marketingu są dla mnie dopełnieniem tego właściwego obrazu. O Nosferatu właściwie powiedziano już wystarczająco wiele. Estetyka tego horroru nawiązująca do legend o wampirze, potworze, który wzbudza lek, ale który jest osobą samotną oraz te Herzogowskie zdjęcia. To był jeden z jego najlepszych okresów. Dla mnie film Herzoga nic a nic się nie zestarzał, oglądam go z przyjemnością, dalej mnie czaruje, hipnotyzuje, no i ta muzyka…



Ów making off swoją formą nie wyróżnia się niczym innym od tego typu produkcji, ma tylko jedną wadę. Czas trwania. Ledwo 13 minut proszę państwa, no po prostu musi pozostać niedosyt. Trochę za mało wywiadów, właściwie jest tylko Herzog oraz np. wypowiedzi z offu Kinskiego Klausa. Za to możemy zobaczyć preparowanie placu, chyba w Holandii to się odbywało, widzimy jak Herzog szarpie owieczkę, bo ta nie chce usiedzieć na miejscu albo makijaż dla Kinskiego. W sumie nie dziwię mu się, że go cholera brała.

Co warto zauważyć, Herzog lubi samodzielnie robić klapsy, trzymać kamerę a nawet miesza się ze statystami, żeby kontakt lepszy był. Taki Polański to ogląda wszystko przez tę swoją lornetkę, a Werner kruca zakłada kaptur i biega jako aktor po planie.
No i taka refleksja mnie naszła, że gdzieś tego starego Herzoga zaczyna mi brakować. Nie mam nic do Złego porucznika ani My sona, ale to już jakby nie to. Jeżeli ktoś coś wie na temat Making Offu ze Stroszka albo Woyzecka to również rad bym bardzo był.

Filmik do obejrzenia tutaj. Zapraszam

wtorek, 11 stycznia 2011

Walka o wpływy

(uwaga tekst jest pisany pod konkretnych ludzi, stąd też występują uproszczenia oraz skróty, Nie nazywam pewnych spraw po imieniu, nie podaję nazwisk, więcej, wolę, żeby bohaterowie tekstu tego nie czytali)

Miesiąc temu po burzliwej naradzie w moim zakładzie pracy padła nie pamiętam już z której strony propozycja zorganizowania czegoś na kształt cyklu Wieczorów Autorskich. Proponowałem, to pamiętam dokładnie, aby skupić się na warstwie literacko poetyckiej. No bo nawet jeżeli widzów będzie mało, kto w dzisiejszych czasach czyta książki, to jednak jest to jakiś tam prestiż. Druga sprawa, to oczywiście niższe koszta. Wiadomo, że pisarz, który ma nazwisko, ale jeszcze nie pisane przez wielką literę nie musi stawiać kosmicznych warunków. Kwestie honorariów załatwiane są indywidualnie. Może to być kwota zamykająca się w 1000 złotych,może być niższa, albo w ogóle czysto symboliczna. Niektórzy jednak uważali, ze jest to strata czasu. Już lepiej niechaj to będzie wieczór z jakąś gwiazdą sceny, serialu, filmu, teatru. No w sumie dlaczego nie.

Skontaktowałem się z jednym takim znajomkiem, który zajmuje się powiedzmy „agenturą”. To taki swoisty impresariat, może on załatwić występ grupy kabaretowej, ma numer telefonu do np. Bartosza Obuchowicza, jest w stanie przekonać gwiazdę do przyjazdu i występu.

No i tak. Sprawa zaczyna przypominać sympozjum naukowe. Ja obstawałem przy tych literatach, mam maila, numer telefonu, dzwonię i jestem w stanie się dogadać. Tymczasem w przypadku gwiazdy serialu, sprawa przechodzi przez agenta albo agencję artystyczną. Może być i tak, że (skoro jesteśmy przy Obuchowiczu) mogę sam zadzwonić do kolegi Bartosza, ale tutaj wpierd%^li się ów agent. Zresztą to trochę nieetyczne. Istnieje coś takiego jak tajemnica handlowa, wedle której ja nie wiem, czy ów Bartosz wystąpi u nas za powiedzmy 200 złotych, zaś resztę zakosi do kieszeni ejdżent. W sumie zwisa mi to, problem polega na tym, że w tym momencie tracimy nad tym kontrolę. W końcu to nie ja będę rozmawiał z tym aktorem, to nie na moich warunkach on tu przyjedzie, muszę uwierzyć na słowo agentowi. Z doświadczenia wiem, jak to będzie wyglądało.
Tuż przed występem gwiazda zniknie, by się odnaleźć wstawiona jak Messershmidt, agent będzie mi mówił, że wszystko gra, ludzie będą czekać, zaś gwiazdor będzie miał to wszystko w przysłowiowej dupie.

Literat jaki by nie był, żyje ze swoich książek, dla niego takie wieczór to też reklama, ale aktor myśli inaczej. Za nim przemawia telewizor, on uważa, że skoro wszyscy go znają, to on może sobie na wiele pozwolić, ale agent za to już nie odpowiada. Agent myśli o procencie z biletów. Pamiętam, to tak na marginesie, że Sylwia Kaczmarek oraz Mikołaj Klimek, aktorzy, którzy zagrali u mnie, sami doradzali mi, abym nie informował agencji artystycznej, że poszukuję aktorów. Sprawa trwa dłużej, jest zamotana na samym początku, dodatkowo aktor właściwie nie ma nic do gadania, jakiekolwiek przedsięwzięcie, film czy inny event tylko na tym traci.

Inna sprawa jest też taka. Jako pracownik Centrum Kultury wiem, że takie placówki nie mają zwyczajnie środków na imprezy kulturalne w skali makro, zatem musimy rozliczać się z każdej złotówki przed gminą, w naszym wypadku mówimy o burmistrzu Krynicy Zdroju. Co jakiś czas dostajemy od „znajomych” agentów propozycje oraz cennik za występ tego i takiego indywiduum. Z reguły odsyłamy to do gminy, albo wywalamy do kosza. Nie ma kasy, trudno. Jeżeli decydujemy się na zorganizowanie naszej kameralnej imprezy to musimy tak wycyrklować koszta, żeby i wilk był syty i owca cała. Nie możemy sobie pozwolić na tak zwane prywatne znajomości, nie można pozwolić na to, żeby zamieniać CK w niezależne centrum kulturalne. Gdybym tak na przykład wystąpił do burmistrza z propozycją owego Bartosza Obuchowicza, ten albo ktoś w jego imieniu wystąpiłby z propozycją pięciu innych gwiazdorów, może nawet za niższa cenę. To może byłoby i dobre, ale wtedy to już nie byłyby NASZE Wieczory Autorskie. Dlatego też panuje taka a nie inna opinia o Centrach Kultury w Polsce. To niestety efekt współpracy z państwem, a że kultura to potrzeba trzeciej kategorii, więc jest jak jest.

Prawda jest taka, na kulturze się nie zarabia, stara prawda która daje w konsekwencji to, że jakość polskich Centrów Kultury stosuje te same patenty. Jakiekolwiek działanie na większą skalę zaczyna kolidować ze sztywnym budżetem placówki. Pojawia się kwestia sponsorów, reklamy, dotacji, a w konsekwencji stosuje się uproszczenia, które mogą działać tylko na niekorzyść.

Czy jest wyjście z tej sytuacji? Raczej nie, jednak realna szansa zaistnienia Wieczorów Autorskich w centrum kultury w Krynicy maleje. Dlaczego nie poznęcać się nad tymi literatami, czy liczna ludzi, którzy przeczytali ich książki musi świadczyć o sensowności imprezy? Powtarzam, na kulturze się nie zarabia, kulturę się co najwyżej promuje, wydaje mi się, że cykl Wieczorów Autorskich spełnia to wymaganie, jednak komercyjne podejście do sprawy, typu Bartosz Obuchowicz już nieco mniej.

Pozdrawiam wszystkich, zwłaszcza adresatów tekstu

Kurt Kren



Dzisiaj (a właściwie wczoraj wieczorem) wygrzebałem takiego strukturalistę. Oto Kurt Kren, naturalnie był Austriakiem. Oczywiście robił w awangardzie, kolegował się z Akcjonistami Wiedeńskimi, których wyczyny uwieczniał. Ja  znalazłem jeden filmik z Akcjonistą Gunterem Brusem zatytułowany ANA.





Nie wiem czy nie powinienem zrobić tam jakiegoś limitu wiekowego, widać np.piersi ale co tam. Kolejny, sprawiający ból oczom ludzkim jest ten o Tysiącu lat kina





I na koniec tenże, zatytułowany TV. Chyba podobał mi się najbardziej. Widoczek z okna kawiarni na ulicę, co ileś tam klatek. Podzielony równiutko, w opisie jest to wytłumaczone.



Oczywiście filmiki pochodzą z portalu SM, chwała im za świetną robotę, zwłaszcza za Enter the Void. Uparli się na wersje DVD i taka też wsadzili, ale ja nie o tym. Filmiki Krena są nieme, więc nie mam złudzeń, że hitami pod względem oglądalności się nie staną, tym nie mniej zapraszam.

sobota, 8 stycznia 2011

Dwanaście, Trzynaście, Jedenaście Marcin Świetlicki

Zwlekałem z tym, żeby cokolwiek mądrego machnąć na temat tej post kryminalnej trylogii. Przyczyna jest prosta, to już są rzeczy nie nowe, po drugie nie chciało mi się i po trzecie...no mniejsza. Jedynym powodem jest jednak dosyć ogólnikowe potraktowanie Świetlickiego jako prozaika. Może i on i te jego Świetliki się niektórym trochę przejadły, może i studenci podrośli, i nagle mniej poważne im się te teksty teraz wydają, ale... to wciąż całkiem niezła literatura.
Niesprawiedliwe, a wręcz głupie jest dla mnie przede wszystkie potraktowanie owego Mistrza, bohatera trylogii jako swoistego alter ego poety/pisarza. Uważam za nonsensowne dopatrywanie się w tym jakiegoś odbicia szarej polskiej oczywistości, bo ona owszem jest, ale użyta z premedytacją jako środek, jako pretekst, jako chwyt. Nie jest to główna oś fabuły i nie wiedzieć czemu jakiś kretyn (chyba z Playboya) doszedł do takich wniosków.



Po pierwsze Świetlicki dokonuje pewnego rodzaju dekonstrukcji bohatera kryminału. POSTAĆ detektywa nabiera innego znaczenia, pseudonim Mistrz także, no i charakter w jaki sposób prowadzona jest fabuła. W każdej z powieści dominuje chaotyczność, pewna nerwowość, która miała/mogła imitować stan ducha zapijaczonego bohatera, a także ten banalizm. Pisarz krótko i lakonicznie opisuje styl bycia bohatera, wysuwając go nieustannie na  pierwszy plan. Igra z oczekiwaniami czytelnika, wprowadza np. sytuację, której poświęca sporo miejsca, by porzucić ją definitywnie.  Ta aspirująca do miana pseudopostmodernizmu trylogia ma sporą szansę być za parę lat odkopana, wznowiona i o wiele bardziej doceniona niż jest teraz.

Pierwsza część Dwanaście jest tzw. Zarzucaniem przynęty. Świetlicki nie cacka się, pisze ostro, konkretnie, sprawia wrażenie, że wie czego chce. Jednak, paradoksalnie jest to chyba najbardziej grzeczna czyt. poprawna książka. Forma kryminału jest tutaj zachowana najwierniej, mamy intrygę, Karola Kota, artystkę performance, morderstwa i kapelę Biały Kieł. Gdzieś te wątki się czasami gubią, ale autor zawsze potrafi wybronić się właśnie formą.
Druga część Trzynaście to już jakby eksperyment. Świetlicki stara się uwiarygodnić swojego bohatera, no bo w końcu skąd on bierze pieniądze, z czego żyje. No i dowiadujemy się więcej o przeszłości Mistrza. Jest to jednak książka bardziej przypominająca dramat obyczajowy, taka wersja o miłości wg Świetlickiego.
Finał Jedenaście, ma jak sugeruje okładka, dwie pozycje w cenie jednej .Powieść metafizyczną oraz kryminalną. To prawda, Świetlicki niczym w teatrze wyprowadził mistrza na jakieś zadupie, śledztwo jest prowadzone o pijaku, wizje oraz konwersacje z barmanką przypominają jakiś sen. O to chodziło autorowi, dalej mamy już konkretną historię. Chodzi o morderstwo kumpla naszego detektywa, Mistrz musi do tego dojść sam. Jedenaście jest chyba najlepszą książką z tej trylogii, najfajniej napisaną a i charakterystyka postaci świadczy, że oto Świetlicki stał się pisarzem. Już wie czego chce i czego od niego oczekiwać.

Konkluzja, trylogia wymyka się wszelkim klasyfikacjom, podobnie jak kryminały Piątka. Każda część ma trochę inną formę, każda dostarcza czegoś innego. Widać, że Świetlicki doskonale się bawił podczas pisania, ten prymitywizm językowy, przerysowana nowomowa. Naigrawanie się ze schematu sztywnej kryminalnej formy oraz sam pomysł na bohatera, no i końska dawka ironii...Szkoda, że tak szybko to poszło w niepamięć, szkoda, że Świetlicki się zabrał za tą Orchideę. A może by tak jakąś nową płytę Świetlików panie Marcinie?  

Weekend (2010), reż. Czaruś Pazura

Trochę głupio jest się pastwić nad tym filmem. Jest to bowiem przykład dzieła bezbronnego, nie sposób pisać o WEEKENDZIE pozytywnie, bo też jest coś irytującego w postaci Czarka Pazury. Aktor ten, którego można lubić bądź nie jednak jest w pewnym sensie marką. Ma on ten swój wkurzający stajl, opatentował efekt kretyńskiej jąkały się dzięki Ślesickiemu, pograł sobie w serialu i robi wszystko, żeby unikać grania czegokolwiek innego niż w filmach poprzednich. Jeżeli przyjmiemy, że reżyserką zajął się dla zwykłej zabawy, zgrywy albo dla powiedzmy wrażeń, wtedy jesteśmy gotowi nawet mu ten Weekend wybaczyć. Ale tak nie jest, nie pytajcie dlaczego, tylko obejrzyjcie ten gówniany film. Tam widać taką pieprzoną pewność siebie, tam aż bije po oczach jasna i klarowna wizja na udany film. Tam czuć budżet, zaangażowanie...bezczelność godna samego Tarantino.

Zawsze marzyłem o pracy z profesjonalistami (Łukasz Turek)


Ale to za chwilę,  zastanawiałem się jaki charakter ma mieć ta moja recka, bo nie wiedzieć czemu, ale dałem Pazurze kredyt zaufania. Coś mi się wydaje, ze podobny kredyt udzieliło temu aktoru społeczeństwo. Przyłapałem się na tym, że doszukiwałem się do ostatka jakiejś ukrytej metafory, czyżbym miękł? Teraz tak, film ma dosłownie kilka niezłych dialogów, poważnie, scenariusz jest prowadzony na zasadzie stylu zerowego. Wymuszony dowcip, wymuszona pointa, ale to nic, bo Czaruś uprawia zawody kolarskie w prześciganiu się z zajebistością. Tam w każdym epizodzie, musi być wszystkiego za dużo, tyle, że to jest paradoksalnie tym co psuje, irytuje, wkurza i  rozbija efekt. Tam mamy sytuację, w której Pazura kopiuje np. Tarantino, głównie jednak Guya Ritchie, ale robi to w sposób przedszkolny. No i te patenty, tak jakby scenopis robił on ,Pazura samodzielnie. Jest to film bardzo infantylny,  zrobiony bardzo źle.  Najgorsze, środki były i może nawet pomysł na tą historię mógłby przejść. Zabrakło profesjonalizmu, za to zwyciężyło gówniarstwo.  Gdybym jednak zasugerował panu Pazurze stworzenie kina o surowej teksturze, pozbawionego tej kretyńskiej przesady, to bym pewnie po ryju dostał. Oto kolejny pierdolnięty domorosły krytyk filmowy, który uważa, że kino to nie rozrywka.

A teraz o plusach, bo są właściwie dwa. Podobał mi się zegarek i wskazówki, efekt co prawda dla efektu, ale przyzwoicie zrobiony. Ta sztuczka intryguje, widz jest zdezorientowany, myśli, że film będzie napchany fajnymi efekciorami, widz kupi bilet.  Brawa za koncept.
Druga rzecz to wykreowanie pewnej estetyki. Reżyserowi jednak się udało, uwierzyłem, że ten świat jest zły, że kobiety to dziwki, a bohaterowie są gangsterami, umieją walczyć i nikt im nie podskoczy. Pazura dokonał tego w taki sposób, że pozbawił Weekend wszelkich elementów  „zwykłych”. Oczywiście poza serialową sceną jedzenia śniadania, to gangsterzy cały czas są w tych marynarkach, rozmawiają w sposób amerykański, no i mają takie fajne poważno-smutne minki. Mamy także pościg samochodowy, przekleństwa, muzyczkę oraz panienki lekkich obyczajów. Widz (ten najmniej wymagający) w to uwierzy, wychodząc z kina, będzie patrzył na ulicę jak bohater Weekendu. Nawet „palpfikszynowy” dialog w knajpie o gejach wyszedł ciekawie- oczywiście do pewnego momentu.


poniedziałek, 3 stycznia 2011

Śledztwo prowadzi radca Heumann-suplement

Wśród nocnej ciszy,  reż. Tadeusz Chmielewski









No i obejrzałem „Wśród nocnej ciszy” w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego. Obiecałem sobie, że postaram się zachować obiektywizm w stosunku do ekranizacji dzieła Fuksa. Pierwsze wrażenia dotyczą chyba pewnego uproszczenia narracji na język filmowy. Reżyser zrezygnował z dosadniejszej charakterystyki Wiktora Hermana (książkowego Vickiego Heumanna) oraz jego przyjaźni z uprawiającym nieco hedonistyczny tryb życia kolegą. Wątek homoseksualny został w obrazie delikatnie podkreślony, ale już np. palenie papierosów, picie alkoholu, wizyty w knajpach Chmielewski pominął. Także wątek ucieczki do Turcji został nieco strywializowany na rzecz rejsu statkiem Przygoda. To oczywiście nie ma wielkiego znaczenia dla fabuły, może poza chronologią. U Fuksa rzecz się dzieje przez kilka miesięcy, tutaj mamy ostatnie dni przed wigilią, i znów punkt dla Chmielewskiego. Estetyka świąt, radosny nastrój kolęd ciekawie kontrastuje ze zbrodnią w tle. Nie wiem, dlaczego pominięto osobę kamerdynera, to bardzo ważna postać, również postać Rastera nabrała w filmie nowego kształtu, ale tutaj akurat inwencja Chmielewskiego zabrnęła za daleko. W pewnym momencie radca Herman zaczyna przypominać bohatera filmów o relacjach ojciec i syn. Niepotrzebne to było.

Zatem króciutkie podsumowanie, film ma formę o wiele bliższą dla stylistyki kryminału, nawet trillera, niż książka. Zdajemy sobie jednak sprawę, że cytowanie autora mogłoby zakłócić przystępność obrazu. Odrobinę brakowało mi tego pazura, agresji. Chmielewskiemu wyszedł film w sam raz na seans „po dzienniku”, w pewnych momentach reżyser pomysły Fuksa zastępuje schematami, ale trudno. Forma Śledztwa niczym Gombrowiczowska Pornografia epatuje w taką formę liryki, że niewymagający widz zacząłby ziewać. Mogę zasugerować, że Chmielewski nakręcił film do bólu niezobowiązujący, ale oglądało mi się to bardzo dobrze. Szkoda, bo tematycznie bliski Palacz Zwłok został potraktowany jak należy, jest filmem wybitnym, wśród nocnej ciszy jest niestety tylko poprawną produkcją.