Anton Corbijn nie dość, że fotograf to jeszcze holender z pochodzenia, którego surowość, pewien charakterystyczny sznit uczynił znakiem rozpoznawalnym, ten który jest współodpowiedzialny za karierę Depeche Mode zapragnął oto stać się reżyserem filmowym. Nie jest to oczywiście jedyny przypadek, wszakże mistrz Kubrick także zaczynał od tego zacnego zawodu. Anton Corbijn wszak miał na swoim koncie szereg zrealizowanych przez siebie wizji, już to w klipach albo projekcjach na koncertach wyżej wymienionych Depeszów albo U2. Mnie najbardziej zaintrygował eksperymentalny dokument o jednym z największych artystów awangardowych naszych czasów, Donowi Van Vliet. Do obejrzenia tutaj.
Ten robiony metodą „coś z niczego” mało znany obraz zdradzał potencjał początkującego reżysera, nie inaczej stało się z Linear, obrazem muzycznym do ostatniej jak dotąd płycie U2 No Line on the Horizon.
Pierwszym długim metrażem jak pamiętamy było Control. Obraz zadziwiająco udany, nawet nie chodzi o jakiś tam wyszukany kunszt reżyserski, bo takiego nie było, ale Corbijn „wskrzesił” tę pominiętą przez masy grupę Joy Division. Co prawda fani tychże mogli poczuć pewne zażenowanie, kiedy odtwarzający role muzyka Sam Railey w niczym nie przypominał słuchającego Sex Pistols panczura, a raczej chłopca mającego gigantyczne problemy emocjonalne. Obraz jednak został dobrze przyjęty. Corbijn nawet popełnił autoplagiat, mianowicie umieścił w filmie swój własny teledysk do Love will Tears Us Apart Jego surowa konwencja, bez przesadyzmu ukazanie pewnych wrażliwości, wreszcie pewna bezkompromisowość-to nie pusta gloryfikacja Joy Division tylko punkt widzenia zdradzanej i zaniedbywanej żony muzyka.
O ile debiut dawał nadzieję na powiedzmy przynajmniej przyzwoitego rzemieślnika, o tyle jego kolejny obraz Amerykanin z Georgiem Clooneyem ujawnił braki warsztatowe reżysera. Odsyłam do recenzji Arka, ja pragnę dodać ze swej strony tylko to co odczułem. Corbijn niestety nie kocha kina, nie jest ani pasjonatem grozy, klasyki, gatunkowości, ani co ważniejsze, dobrze skrojonego scenariusza. Holender wyznaje zasadę, że ładny obraz zadowoli widza, że odwoływanie się do Samuraja Melville'a wypełni niedostatki. Kto w ogóle przylepił Amerykaninowi tę etykietę? To co najwyżej luźne nawiązanie, dla mnie ten obraz jest klonem innego nieudanego obrazu Limits of Controls Jarmusha. Tyle że Jarmush zwany Jimem swój dorobek ma, jemu wybaczę ten bełkot pełen cytatów, w gruncie rzeczy nie widzę potrzeby znęcać się nad Limitami. Amerykanin Corbijna jednak pozuje na kino dojrzałe, a dla mnie to kino niedoróbek. Psychologiczny obraz bohaterów jest wręcz infantylnie płaski, podobną sztuczkę obserwowałem w arcydziele horroru Pile 3D, tyle, że tam psychologia stylu zerowego jest jak najbardziej na miejscu.
Teraz refleksja, jeżeli Corbijn pragnie zaistnieć jako reżyser powinien kilka rzeczy. Zainwestować w produkcję dokumentów, dzięki czemu dostrzeże ludzi, a nie ich teledyskowe zarysy oraz niech zacznie pisać scenariusze. Niech zacznie oglądać kino gatunków, niech nakręci krótki metraż, (byle nie z U2,) krótko mówiąc niechaj ćwiczy. Dla mnie to pomimo wszystko gość z potencjałem i tego się chwilowo będę trzymał.
Amerykanin pokazał, że ładny obraz nie wystarczy, że film to nie folder z przewodnika turystycznego, ale pewna metafizyka. Ostatecznie może powrócić do swoich teledyskowych wizji, dlaczego nie, są oryginalne i nowatorskie. Corbijn odcinając się jednak od swoich korzeni ma szansę stać się reżyserem drugiej kategorii, dla którego szczytem marzeń może być posada reżysera blockbasterów. Jeżeli tak się stanie, czego mu nie życzę, wtedy być może powiemy, że Amerykanin to ostatni autorski obraz Holendra. Marna pociecha.
Jak zobaczyłem zwiastun, a później recenzje "Amerykanina" wydał mi się dziwnie podobny do filmu Jima J. Ja z chęcią bym przeczytał jak się pastwisz nad "Limitami..." bo dla mnie to erudycyjny film, wyraźnie widać, że facet jest oczytany i oprócz odnoszenia się do kina gatunków co widać dodatkowo robi dość duży ukłon w stronę kinowej awangardy (ale kto ogląda te filmy i czyta ich manifesty?). Wydaje mi się, że do zrozumienia tego filmu ważna jest też pamięć o jego przednim filmie, bo jak się wydaje ciągle się do niego odnosi i w pewnym sensie ma być na niego odpowiedzią. Nigdy bym "Limitów..." nie nazwał bełkotem, raczej hermetycznym kinem, mocno artystowskim.
OdpowiedzUsuńProblem z Limitami jest dosyc złożony, bo to nie jest zły film. Tam jest pewien przesyt, który w połączeniu z pięknymi zdjeciami gubi tą pierwotną ascetyczną surowość charakterystyczną dla kina J. Ja powiem tak, Jarmush zwyczajnie swe dzieło przedobrzył, powstał taki the best of Jarmush ale w formie zbyt dosadnej, zbyt atrakcyjnej, by człowiek nie zaczął sie nad tym chwilę zastanawiać. W gruncie rzeczy to film o niczym, może to rodzaj hołdu, a może Limity to nagrobek dla postmodernizmu. Ja nie nienawidzę Limitów, ja po prostu zacząłem ziewać podczas seansu. Czy to jest ukłon w strone awangardy? Ale do jakiej konkretnie, to nie nawiązanie to zacytowanie, to nie odniesienie to cytat, z takiej materii Jarmush utkał swój film. To mój największy zarzut, w literaturze cytowanie jest najcześciej stosowane do podkreślenia, autor może też puścić oko do innego kolegi pisarza, tym czasem w filmie mamy albo nawiązanie do schematu, albo do konkretnego obrazu, a Jarmush tworzy swoisty patchfork. Kto jest odbiorcą tego filmu, bo to wygląda tak, jakby widz musiał w trakcie mieć przed sobą cały ten bagaż w formie kompendium. Zauważ, ze nawet Joyceowski Ullises, a przecież od tego się właściwie postmodernizm wziął miał przynajmniej jedną solidną metaforę. A Limity to metafora metafory. Ten film pojawił się jak dla mnie zbyt późno, kiedy Pynchon pisał Tęczę Grawitacji, krytycy mieli problem ze zjawiskowością książki, bo to dosłownie las wszystkiego, natłok informacji i odniesień. Tym bardziej dziwię się, że dzisiaj, kiedy postmodernizm jest nurtem wyeksploatowanym, który wyłonił naprawdę wiele gwiazd, Jarmush sięga po to co już było. Nie wiem, Zwierciadło Tarkosia poruszało podobną tematykę, kondycję intelektualną rosji, rys historyczny oraz życie rezysera wymieszane w tyglu, no ale Tarkowski ten styl porzucił juz dawno temu. Tym bardziej dziwne, zę Jarmush jakoś znalazł inspirację, ale ponad cytowanie jakoś nie ywszedł. Już nie wiemy czy on cytuje, czy tylko nam sie wydaje, że cytuje. Czy to my dopisujemy sobie cytat, to owszem jest dobre, ale to jest protopostmodernizm, to tylko pewne założenie. A film potrzebuje czegoś wiecej.
OdpowiedzUsuńWiesz "Limity..." to film bardzo skierowany na siebie, mówiący cały czas do widza czym jest. Tak jak w awangardowym filmie migocze światełko mówiące widzowi że ogląda film, tak samo u J.J. cytat ma być takim migotaniem, w ten sposób traci zapoczątkowany z kinem Tarantino charakter atrakcji, która uprzyjemnia sens a raczej staje się nieznośna. Widz ma raczej nie odgadywać cytaty, ale zastanowić się nad ich procesem powstawania, a jak cytat powstaje? Ktoś patrzy/odbiera jakieś dzieło sztuki/kultury, jak w scenie w muzeum i nakłada je na rzeczywistość. Paradoksem staje się więc, to że sceny jak bohater robi jakieś zwykłe czynności zostają odkształcone, a sam akt odbioru obrazu jest najbardziej realistyczną sceną w filmie. Ważne wydaje się zakończenie jak już mówiłem, które w kontekście poprzedniego filmu nabiera dość specyficznego znaczenia.
OdpowiedzUsuńA tu małe ale bo jak przeczyłem sformułowanie "postmodernizm jest nurtem wyeksploatowanym" to nie mogłem się nie uśmiechnąć. Postmodernizm jest przecież określany jak działania na śmietniku kultury, tworzenia z tego co przeżute i wydalone. A "Ullises" przypadkiem nie jest arcydziełem literackiego modernizmu?
Co do pierwszego akapitu to możesz miec racje, z tym, ze Jarmush musi wiedzieć, ze widz albo kupi wizję albo. Tutaj można nawet zrozumieć jego motywy, ale ważny jest jeszcze ten kunszt wypowiedzi reżysera. I tutaj jakoś ten film mi się jawi jako zbyt hermetyczny, zbyt dosadny, z jednej strony łatwo wysnuć wniosek o grafomanię, a z drugiej o przesyt odniesień. Szczerze to nie rozpatrywałem Limitów w kontekscie jego poprzedniego dzieła, raczej dzieł Jarmusha w ogóle, ale Broken Flowers nie wiziałem, zobaczę na pewno.
OdpowiedzUsuńUlisses jest oczywiscie zakwalifikowany jako dzieło modernistyczne, tyle, że jego struktura jest fundamentem, kamieniem węgielnym pod literacki postmodernizm. Zauważ Tęczer Pynchona, albo trylogię Illuminatus Shea i Wilsona. Tam odniesień do Ullisesa jest pełno.
Zresztą Joyce wiele razy czytelnie nawiązuje do klasyków, bawi się kliszami literackimi, czyli skojarzenia z dziełem Jarmusha są jak najbardziej na miejscu.Czyli zwiazek pomiędzy postmoderną a modernizmem jest oczywisty. Oczywiście uprościłem ten termin nieco podobnie jak i ty uprościłem postmodernę, a to dlatego, że to niebezpieczny nurt. Łatwo stworzyć coś na podstawie klisz tego co było. Nie trudno zgadnąć, że Tarantinowskie klisze musiały się dobrze sprzedać, on sięgnął wiadomo, po śmietnikową literaturę. Ale dotknął esencji czy czegoś tam i powstało coś oryginalnego. Jarmush sięgnął w moim odczuciu do turystyki, do przewodnika Pascala. Piękne zdjęcia, wypowiadający po jednym zdaniu bohaterowie pojawiajacy się z nikąd? Rytualne espresso i Tai Chi? Tam się robi zbyt tłoczno. Jarmush musiał o tym wiedzieć, że jego film mozę przejść zwyczajnie obojętnie bo geneza cytatu nie musi być wystarczająco atrakcyjna. Skuszę się nawet i napiszę, że przystępność obrazu nie musi oznaczać jego wadę. Takie mam wrażenie, że Jarmush chciał pozostać w jakimś indywidualnym gronie, elita bystrych, a przecież widz musi odczuc jakiś pomost z intencjami reżysera.
Doskonale to wyczułeś on specjalnie zrealizował bardzo elitarne kino, a trzeba pamiętać, że poprzednim filmem przebił się do mas zarobił olbrzymie pieniądze 30 milinów z samej dystrybucji kinowej (a ile z dvd i tv?). Mam wrażenie że nagle poczuł, że z twórcy niszowego i niezbyt znanego przedostał się do mainstreamu, który zresztą krytykował za podszywanie się pod kino niezależne patrz na jego wypowiedzi o "American Beauty". "Limity..." są manifestacyjnym odcięciem się od przypadkowych widzów, a ci którzy kochają jego kino i mu wierzą to pozostaną przy nim. Zakończenie przez to jest wieloznaczne. Koniecznie zobacz "Broken Flowers" najbardziej przystępny film J.J.
OdpowiedzUsuńA z tym o modernizm, chodziło o to, że pisałeś Joyce jako postmoderniście, a jak się wydaje jego literatura nie sprowadza się tylko do cytowania i nawiązań, bo tak naprawdę wszystko co robi człowiek jest następstwem czegoś wcześniejszego. Nie można uciec od wpływu, można się z tym tylko nie obnosić, lub za wszelką cenę ukrywać. W chwili obecnej słowo "oryginalność" już nie istnieje, ale Joyce był jeszcze oryginalny, choć nawet jego "Ullises" uznawany jest z mocno inspirowany pewną małą książeczką (ale kto ją czytał? no dobrze ja).
Obejrzę Broken, a Joyce czytałem, jest fajne opracowanie jego twórczosci przez Umberto Eco, bardzo przystępna literatura. Oczywiście, że Joyce to nie tylko cytaty i zapożyczenia, to ten strumień świadomości też w sumie nie jego patent, literatura eksperymentalna. Finnegan mam w domuy po angielsku, nie da się tego ogarnac, ale Anna Livia Plurabelle wg Słomczynskiego to kurde kosmos jest.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń" "Limity..." są manifestacyjnym odcięciem się od przypadkowych widzów"
OdpowiedzUsuńTez uważam że jest/może to byc/ to zabieg celowy , ale nie nie czyni to Limitów filmem udanym.
"raczej hermetycznym kinem, mocno artystowskim. "
Raczej pseudo. Ja odebrałem ten film jako zamach na snoba który będzie się tym zachwycał
"zrealizował bardzo elitarne kino"
i
"a ci którzy kochają jego kino i mu wierzą to pozostaną przy nim"
Znaczy kto? Większość interpretacji - np artykuł który w Kinie czytałem - to bełkot, zero odczytania cytatów i powierzchowna interpretacja . Ludzie którzy pozytywnie ocenili ten film - sądząc po kinie które lubią/ oceniają wysoko na filmwebie/to widzowie pseudo ambitnego, pretensjonalnego kina środka. Zresztą w nich poniekąd uderza Jarmush (vel Bohema) .
Elita? Chyba ten kabaret...
Teraz mam urwanie głowy(siedzę między innymi nad Księgą Genesis Crumba) ale jeszcze coś jutro, pojutrze napiszę i jak znajdę to w kleje to co napisałem po seansie limits of control.
Gdyby Jarmush pomimo wszystko starał się wyciągnąć rękę do widza, a on sobie tym filmem zaczął tworzyć widownię. Z drugiej strony mam taki przykład z płytą On the corner Davisa którą omówiłem na samym początku, nawet najwięksi zwolennicy Milesa spuścili ręcę załamując sie. Tenże bronił sie, ze nie zrozumieli jego intencji, a pamietam jak czytałem, ze to płyta dla przeciętnego afroamerykanina. Tylko skąd tam Stockhousen, odejście od melodii na rzecz jej podstawowego zarysu?, czy przeciętny afro ma sobie do tego zatańczyć? Po latach krytyka zaczęła tę płytę doceniać, może i tak będzie z Limitami. Ale potrzeba jeszcze przynajmniej dwóch filmów, które ugruntują to jego podejście. Może Jarmush zmądrzał za bardzo?
OdpowiedzUsuńWiesz to,że używam określając ten film artystyczny, elitarny, hermetyczny nie ma na celu go uwznioślić, ani powiedzieć o nim niczego pejoratywnego. On taki jest, założenia to kino artystyczne, i nigdy nie miało być rozrywką, jak np. na początku odbierane był filmy Felliniego typu "Słodkie życie", które z czasem traciły przeciętnego odbiorce, a stawały się czymś bardziej elitarnym. Nie nazwał bym tego filmu ani bełkotem, ani pseudoartystyczny. Nie jest też nieudany jest tym czym miał być, manifestem i może trochę za bardzo ostentacyjnym. Oglądając go miałem cały czas wrażenie, że pisząc scenariusz przed snem kartkował którąś z książkę Jeana Baudrillarda. Film mi zresztą przypomniana ciągle przywoływane przez francuza opowiadanie Borgesa o mapie i cesarstwie.
OdpowiedzUsuńA z tą wyciągniętą rekom to można uznać jego poprzedni film, tylko mam ważnie, że reżyser sam nie spodziewał się, że widzowie tak mocno chwycą jego rękę, więc ją "Limitami..." brutalnie odciął. Ja ma wątpliwości, czy zostanie odkryty, pewnie będą to okrycia indywidualne pojedynczych widzów.
A co do książki o której wspominałem to chodziło mi o "Wawrzyny już ścięto" E. Dujardina. Czytałeś to?
"Oglądając go miałem cały czas wrażenie, że pisząc scenariusz przed snem kartkował którąś z książkę Jeana Baudrillarda."
OdpowiedzUsuńTo był nienapisany film. Jarmush nie miał scenariusza w klasycznym tego słowa rozumienia. Kasę na film zbierał pokazując kilkustronicowy synopsis. Zauważyłem to że to nienapisany film pisząc o tym filmie po seansie , jak się potem dowiedziałem scenariusza faktycznie nie było...
Zastanawia mnie wspominanie o Damie z Szanghaju... Jak by Jarmush sygnalizował że niszczy ten film świadomie.
Tak pisałem po obejrzeniu Limits.
OdpowiedzUsuńCzułem się na tym filmie trochę jak na operze na której ktos mi dźwignął libretto...Patrze i chuja rozumiem. Po 40 minutach miałem wrażenie że jestem w ukrytej kamerze.Ta parada niedorzeczności po prostu mnie przygniotła,zacząłem się nerwowo rozglądać w okół siebie. To jest trochę jest jak rozwiązywanie krzyżówki sprzed 20 lat... Rozrywka jest ,szczególnie dla filmowych freeków , ale na nagrody nie ma co liczyc.
Film ma jeden jasny aspekt który sugeruje pewna ze scen - oniryzm*.Reżyser próbuje w ten sposób dość nachalnie bronic koncepcji,tłumaczy się. Jak powszechnie wiadomo film to ''ze snu sen'' i J sugeruje nam żebyśmy przyjrzeli ten film jako pewną senną projekcje. To nasz własny sen tudzież reżysera bądź ogólnie cywilizacji - sztuka jest ogólnie śnieniem, zarówno tworzenie jak i odbiór, kontemplacja - w końcu sny bywają często odzwierciedleniem naszej rzeczywistości. W tym przypadku efekt jest możliwy tylko wtedy gdy Jarmusch z biletami zacznie rozdawać paczki grzybów halucynogennych. I chciałbym bardzo powiedzieć co innego, porównać nawet do ''sanatorium pod klepsydrą'' i ''rękopisu'' bo i tutaj jest to poruszanie się bohatera na granicy jawy i snu ale niestety ja panu J. w to wszystko nie uwierzyłem...Brak tu solidnej podstawy która powinien zbudować na etapie scenariusza (zaraz ktoś pewnie wyskoczy z godardem i nowa falą,odrazu mówię - nowa fala żre glebe). Jarmush zostawia nas z awangardowymi teledyskami zespołów z okolic szeroko rozumianego postrocka, zostawia nas z cytatami... zostawia nas. Puszcza naszą rękę. Kiedy większość postmodernistycznych, współczesnych filmów zaczyna powoli odchodzić od dosłownego cytatu Jarmusch serwuje nam wydmuszkę złożoną tylko i wyłącznie z cytatów.Co więcej pozbawiona jakiegoś konkretnego zamysłu.M ożna na siłę wyłowić tu pare elementów w okół których został napisany ten bełkot. Każdy sobie coś innego znajdzie bo film jest tego i tak pełen,można nawet sobie wymyślić że to ''sztuka nowoczesna'',sama forma(możliwe że to będzie najbliżej zamierzeń reżysera acz znowu zbyt nachalnie jest to sugerowane).Ja ostatecznie nie widzę tu głębszego sensu.To zdobiony diamentami młotek który zadaje śmiertelny cios postmodernizmowi tak jak kiedyś filmy Sergio Leone zadały go westernowi. I w sumie dobrze, nie ma już po czym płakac. Ten nurt w owej formie i tak był eksplorowany o dobrą dekadę za długo...
MARGINES
OdpowiedzUsuńRzekomy Melvilizm.
Odwoływanie się do Melvillea, o czym trąbił Jarmusch wszem i wobec wydaje się trochę na siłę. Owszem jest on w warstwie plastycznej. Milczący czarnuch jest filmowany,że tak to trywialnie i dosłownie określę ''jak manekin'' czyli jak Delon w samuraju a w scenie gdy bohater włazi w pociągu do kibla myslałem że wyjdzie dachem jak we Flic. Jednak na warstwie operatorskiej i dizajnie całe nawiązania się kończą...bo reszta aspektów formy w tym irracjonalnie bełkotliwe zabiegi montażowe[łamanie osi akcji jest tu absolutną normą] kojarzą się raczej z dośc naiwną, nieudaną i ordynarną próbą nawiązania do kontestującej formę nowej fali z sortu bardziej eksperymentalnej części filmografii Godarda(lol sprzeciwiać się czemuś błędem montażowym w dobie polifonicznego montażu lol sama idea jest już zabawna). Co ciekawe jakieś ostatnie 40 minut jest dobrze zmontowane,zmienia się też trochę atmosfera...
============================== ============
Powołuje się też otwarcie niby na Boormana (niby na point blank najbardziej), ale ja Boormana jeno Generała i Deliverance widziałem.
Nie wiem jak go ocenic... Raczej nie polecam laikom bo to ciężki film,nie tyle nawet w odbiorze co w późniejszym rozliczeniu się z nim (co widac w komentach na filmwebie ).A jak się naoglądają to jeszcze zaczną pisać klucze jak do Zaginionej Autostrady.
MARGINES II
No i ogólnie ja odebrałem ten film jako dialog z widzem wyrobionym... ale musieli zdrowo na planie garowac z Dojlem bo nic z tego nie wyszło. Najlepsze ze film podoba się ludziom którzy pewnie nic konkretnego z tej ich (dojla i Jarmuscha )pijackiej paplaniny nie wyłowili.
Nie czytałem Jeremiaszu, przejrzę, bo na allegro nie znajduję jej za drogo.
OdpowiedzUsuńGwoli ścisłości, Jarmusch trąbił nie tylko o inspiracji Melville'm, ale też kilku innych twórców europejskich (z tej wyliczanki pamietam jeszcze tylko Antonioniego).
OdpowiedzUsuńW każdym razie także dla mnie to film bełkotliwy i pretensjonalny. Najbardziej boli mnie współpraca z Doyle'm, który do kina Jarmuscha ma się jak pięć do nosa.
Biorę się za tego Boormana.
A ja za Broken kwiata i Wawrzyny co już ścięto.
OdpowiedzUsuńJeszcze raz to powtóże dla mnie ten film nie jest bełkotliwy, wszystko wydaje się przemyślane, ale mogę się zgodzić, że jest pretensjonalny (i miał taki być z założenia).
OdpowiedzUsuńWłaśnie odświeżyłem sobie początek Point Blank, i jest coś na rzeczy on milczący dostaje adres na karteczce, a następnie idzie długaśny korytarzem z obrazami (?) na ścianach. Inspiracja jest, do oglądnięcia:
http://www.youtube.com/watch?v=CJOwKqAQdlQ
Zresztą polecam twórczość Boormana, Wybawienie, czy Generał (jak masz oglądać ten film pamiętaj, że jest w wersji kolorowej i czarno-białej) to kawał świetnie zrobionego kina. Nawet jego gorsze filmy typu "Zardoz" ogląda się z dużym zaciekawieniem.
Przy okazji ja czytałem wywiad w którym Jarmusch opowiada, że długo pracował nad scenariuszem, wprowadza akcje dezinformacyjną?
Jest ten wywiad w necie? Daj linka, bom ciekaw, a może mu nie chodziło scenariusz strikte tylko jego zarys, moze zbierał te "cytaty" aby sobie t wo jedno poukładać?
OdpowiedzUsuńPoint Blank już czeka na seans. Generała lepiej oglądać w kolorze czy bez?
OdpowiedzUsuńŁukasz, może chodziło o to, że z treatmentem i eksplikacją szukał sponsorów itd? Niektórych nie interesuje czytanie scenariusza, np. nikt z naszych sponsorów przy "Ćpunie" nie zapytał nawet o scenariusz.
"Generał" jedynie w czerni i bieli, ostatni jego w pełni udany film, Brendan Gleeson zagrał niesamowicie, to jak zasłania dłonią twarz naprawdę zapada pamięci.
OdpowiedzUsuńWywiad czytałem tuż po premierze, więc trudno mi stwierdzić gdzie to czytałem, a wtedy brałem pod rząd wiele jego wypowiedzi. Nieraz ma wrażeni że niektórzy reżyserzy nieraz gubią się w tym co mówią.
Mam ten sam problem Jeremiaszu.
OdpowiedzUsuńCzyli co, był tam scenariusz czy nie? Ja wogóle ma dystans do takich wypowiedzi. Inland Impire było bez scenariusza, Spragnieni miłości też, ile w tym prawdy? Kto to wie....
"Wywiad czytałem tuż po premierze, więc trudno mi stwierdzić gdzie to czytałem"
OdpowiedzUsuńA ja czytałem to w jakiejś recenzji więc jeśli to prawda to masz informacje z pierwszej ręki...
Jutro Point Blank. Jak dorwę jakieś fajne dragi to czeka mnie powtórka z Limits.
Generała jest znakomity , od później młodości widziałem go juz z 3-4 razy. Swoją drogą scena gdy Generał kradnie złotą płytę jest pono autentyczna . Zajebał ją samemu Boormanowi ...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń...
OdpowiedzUsuńJestem porażony. Oprócz tego że boje się point blank, to muszę przyznać że wgniata w ziemie i jeszcze bardziej ukazuje miałkość Limitów. Ja się go boje. I nie chodzi oto że boje się o nim pisać , ja się go autentycznie boje. Czuje respekt.
Tak pewnie się czują ci którzy się autentycznie jarają Limitami...
Trza się Donaldem, E. Westlakem zainteresować porządnie i Refnowy fav "Miasto przemocy" oglądajcie po Point Blank ... bo jest coś ewidentnie na rzeczy ale o tym ciii.
Jak bym miał recenzje SMSową point blank napisać to napisał bym "Telemiczne, gangsterskie spojrzenie Odyseusza" .
O maj faking god , chyba ringo lam tez to "
OdpowiedzUsuń"rimejkował" http://www.filmweb.pl/film/Xia+dao+Gao+Fei-1993-32128
No nie nie można porównywać tych filmów, tylko dlatego że jeden pożyczył coś od drugiego. To dwa różne rodzaje kina - Point Blank ma świeżość i energie, oglądanie jego daje dużą satysfakcje, a w "Limitach..." mamy stypę nad medium jakim jest kino, to film wprowadzający widza w dziwne odrętwienie. Smutne że reżyser stosunkowo młody kręci taki film, podobne uczucia miałem oglądając "Przerwane objęcia" oraz przy paru innych ostatnio nakręconych filmach słynych reżyserów.
OdpowiedzUsuńJak Marzyciele Berolucciego na ten przykład.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBertoluczi taką stypę to chyba zorganizował już Ostatnim tangiem w Paryżu ... tzn odebralem wątek z Leaudem tzn taki gwóźdź do trumny kostniejącej nouvelle vague etc.
OdpowiedzUsuń"No nie nie można porównywać tych filmów, tylko dlatego że jeden pożyczył coś od drugiego. "
OK. Ale jeszcze raz spytam... o jaką "elitarność" ci w takim razie chodziło skoro ludzie którzy zachwycają się tym filmem nie odbierają tego w ten sposób?
Jest dla mnie prawdopodobne że Boorman , tudzież ten Donaldem, E. Westlake odstawił na naszych oczach jakiś rytuał, ale jeszcze nie doszedłem jaki (nie mialem czasu wgłębic się i poszperac nt temat -a jak pisałem trochę się boje bo mnie często "pożerają" takie rzeczy i zatracam w nich dużo czasu - to też niech będzie tym czym są symboliczne 93 tysiące dolarów)... To zdarzało się wśród magów zajmujących się komiksem (bardzo dużo okultystów znalazło miejsce w tym "biznesie"). Jarmusch próbuje coś takiego zrobić , czy ... po prostu bełkocze? Bo to co mówisz , Ok powiedzmy że trzyma się kupy,jasne, nawet coś podobnego zanotowałem po seansie, ale sensu czy wartości Limitą to nie nadaje ... To dalej pusty bezwartościowy bełkot. Jasne że kino to hochsztaplerka, ale to dalej film nie udany...
To zdarzało się wśród magów zajmujących się komiksem *
OdpowiedzUsuńO wpływach np Angera, kina transgresji etc które wyraźnie tu widać nawet nie wspominam...
O przepraszam:) takie Lucifer Rising jest jednak dużo młodsze:) zatem w drugą mańkę...
OdpowiedzUsuńOgólnie z Point Blank - dzwoni ale kompletnie nie wiem w którym kościele...
Jutro oglądam te Point Blank, kurde, nie ma bata.
OdpowiedzUsuńTrudno mi mówić za innych, oraz za to jak ktoś odbiera jakiś film. Jak czytam nieraz komentarze na filmwebie, to mam wrażenie jakby się ślizgali po powierzchni niektórych filmów, nawet jak piszą dużo którymś z nich to i tak można ich wypowiedzi sprawdzić do prostych ogólników, lub pewnych wyobrażeń o kinie jakie ma być. Ja staram się być otwartym na twórców, a moje odczytanie może nie być wcale prawidłowe ani też najlepsze. Przy okazji zwróciłeś uwagę na taki szczegół, Jarmush lubi kluby, a co za tym idzie uczestniczyć w czymś do czego mają dostęp wąska grupa, jak z jego klubem miłośników Lee Marvina. Może trzeba należeć do tego klubu by w pełni zrozumieć ten film?
OdpowiedzUsuńWiesz jak nazywasz "Limity..." bełkotem, to polecam ci "Twarz" Tsai Ming-lianga. To film przed którego obejrzeniem najlepiej zobaczyć wszystkie wcześniejsze filmy Tajwańczyka (pełno nawiązań zwykle jedno scenowych), zajrzeć do biografii reżysera i pamiętać o historii kina (klasycy, klasycy, klasycy). Kwintesencją tego jest scena z Hsiao-Kangiem, który rozmawia Jean-Pierre Léaud. Obaj nie znają za bardzo obcych języków, każdy wypowiadają na zamianę jakieś nazwisko reżysera, tytuł filmu. A w tym jak je wypowiadają, czuć pełen zachwyt, to namaszczenie w słowach Carl Theodor Dreyer. Pełne porozumienie na poziomie miłości do kina. Przy takich filmach trudno mówić o widzu, że coś rozumie, takie filmy puszcza się w pustej sali, i jest pogrzeb. Sobolewski o filmie Tsaia powiedział, że ten film powinni puszczać przed końcem świata, a zapewne podobnie by napisał o filmie Jarmusha.
Ja bym uważał z takimi poszukiwaniami w filmie Boormana, jak człowiek zna się na czymś to później tego szuka w filmach, ja się znam tylko na kinie, więc jestem w miarę bezpieczny. Hipnotyczny początek "Point Blank" bardzo mi się skojarzył z montażem stoswanym przez Nicolasa Roega, zobacz sobie taką "Zmysłową obsesję". Czysty Roega.
Mi się jeszcze np z Hiroszima Mon amore niektóre momenty w point kojarzyły jeśli o montaż i operatorke chodzi (intymne sceny filmowane blisko ciała np) .
OdpowiedzUsuńDziś obejrzałem Piekło na Pacyfiku i to jest film który w pewnym sensie chce porównac do Badlands Malika (montaż też - na morzu np)... Z Roegiem też mi się może kojarzył , tego co mówisz nie widziałem ale z Walkabout trochę...
Co do Point Blank to turku zobacz jeszcze "Kiss Me Deadly" niedługo bo to istotne już nawet nie dla samego Point Blank a dla "tego typu filmów"...
Jeremiaszu (tak?)
Bardzo mi się podoba to co piszesz powyżej i Twarz zobaczę. Niemniej nie zmieni to faktu że Limity są "pseudo" i ślizgają się na powieszchni... to sam cytat. Żeby się w tym upewnić warto dopełnić seans Limits Of cotrol równie bełkotliwym i również szwenkowanym przez Dojla "Invisible Waves" ... oże pustota tego filmu ukarze pustote drugiego (wiem że trudno uwieżyc że J nakręcił taki film... ale nakręcił)
Jeśli do kogoś Limity miały być kierowane to właśnie do takich kinomanów jak ja ... Dających się wciągać w gry, kochających cytat, lubiących właśnie doszukiwać się wszelkich nawiązań etc... niestety dla mnie to powierzchowny bełkot.
aha no i naprawdę chciałbym.Chciałbym się dowiedzieć gdzie jest ta elitarność skoro w większości film podoba się niekumatym bubkom...
ps sory za orty o "belkotliwosc" ;) po kilku koniakach jestem.
może pustota tego filmu*
OdpowiedzUsuńKsiążkę sobie kupię chyba jutro na podstawie której Point Zrobiono... Nawet jeśli ma to być tylko pulp - ciekaw jestem naprawdę co było materiałem wyjściowym. chujnia straszna bo polskie wydanie ma skrina z Gibsonem na okładce;< ... było wydane przy okazji któregoś "rimejku". Będę gazetą owijał.
OdpowiedzUsuńTak.
OdpowiedzUsuńZnam "Invisible Waves" i mogę się zgodzić, że oba filmy mają podobne zdjęcia (ten sam operator), ale do reszt to już nie. Jarmush chcę coś powiedzieć, a Tajlandczyk niema kompletnie nic do powiedzenia, choć jest bardzo sprawny reżyserem. On przepracowuje w każdym kolejnym filmie tak naprawdę te samą historie, ale za każdym razem coraz bardziej w minimalistyczny sposób i coraz bardzie piętrząc niedowiedzenia. Jego filmy mogły być opowiedziane normalnie, ale on dokonuje skrawania każdego z wątku, tam przytnie, a tamtego nie pokaże. A niech widz się głowi. Mógłby spokojnie kręcić filmy dla szerokiej widowni (warsztat ma), ale jak czytałem zawodowo zajmuje się robieniem reklamami, a filmy robi dla własnej przyjemności. Są ładne, dobrze zrobione, kobiety u niego są zjawiskowo piękne, i nic z ty filmów w sumie nie wynika. No może trochę pustki egzystencjalnej.
A Jarmush jak tam u góry we wcześniejszych wypowiedziach się męczyłem to wyłuskać, chce coś powiedzieć, ale nie za głośno i nienachalnie (a może nie za czytelnie?).
A dlaczego tyle osoby lubiących "Limity..." mówi to co mówi, a kto im zabroni, film jest szeroko dostępny. Jest wiele filmów, które zasługuje na uznanie, ale nikt o nich nie usłyszy. Poprzednim filmem zrobił wrażenie, że jest twórcą dla wszystkich, a tym próbował to zanegować. Niektórzy najwyraźniej pomimo wszystko pozostali pod jego urokiem. Naprawdę hermetyczni twórcy to ci którzy kręcili filmy, i puszczali tylko je z taśmy przy swojej obecności na sali kinowej, a po sensie kazali macać taśmie filmową z oglądanym wcześniej filmem. To jest radykalizm postawy twórczej. Awangarda to awangarda.
A może to jest tak, ze gdyby Jarmush zrobił obraz czarno biały mniej przystępny wizualnie, może wtedy dalibyśmy kredyt zaufania. Wspominałe ś o próbie odcięcia się od szerszej widowni, no to dlaczego film ten jest okraszony taki pięknym obrazem? To troche się kłóci.
OdpowiedzUsuńTeż to rozważałem, ale powrót do czerni i bieli mógł być narażony jako wtórny. Można powiedzieć, że "Limity..." są pewną nowością w jego twórczości. Kiedyś podawał listę cech jakimi musi wyróżniać się twórca niezależny, jedną z nich było poszukiwanie zawsze czegoś nowego.
OdpowiedzUsuńWydaje się być temu wierny.