Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sylwetka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sylwetka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 2 maja 2011

Wojciech Kuczok Wieczór Autorski

Spiski Film Jaskinie Literatura Futbol Górale.

Nakręciłem tego pisarza jak pije piwo i czyta fragment swojej ostatniej książki Spiski. Opowieści Tatrzańskie. Wojtek jest sympatycznym, młodym człowiekiem, który zdradza objawy zdenerwowania przy każdej sytuacji nacisku. Bardzo lubi swoją ostatnią książkę, uważa, że to najlepsze co dokonał. Nie pracuje na razie nad nową. Ma kilka pomysłów z których się zwierzył, ale traktuje je raczej jako formę przejściową.
Zdaniem niektórych Wojtek Kuczok wypalił się. Ten Gnój pokazał Polsce, że oto jest nowy pisarz, który odważył się ukazać dzieciństwo od tej drugiej strony. Nagroda Nike i pisarz osiadł na laurach. Tak mu zarzucają krytycy, że odcina kupony, że to zaledwie cień emocji zawartych w Gnoju. Piliśmy to piwo i oglądaliśmy mecz. Barcelona przegrała i Kuczokowi było smutno. W Spiskach jest taki motyw na początku, śląska rodzina przyjeżdża do Zakopca, do górali w dniu mundialu. Polska zdobyła wtedy trzecie miejsce, główny bohater tej powieści, szczyl denerwuje się bo nigdzie nie ma telewizora, a miał być. I tak dalej. Pisarz ma problem z ludźmi, którzy nie trawią, tak jak ja piłki nożnej.

Podczas trwania wieczoru czytał fragment Spisków, ludzi interesowało najbardziej co sądzi o góralach.  Że to ograniczeni, zapatrzeni w siebie ludzie, którzy nigdzie dalej poza Morskim okiem nie byli. Którzy znają świat tylko z okładek i żerują na turystach wciskając im podróbkę sera owczego. Mówi, że Tatry są okej, nie za duże , nie za małe i mają interesujące jaskinie.



Mówił, że czyta głównie książki przyjaciół i tym sposobem uniknął odpowiedzi o Polską literaturę obecnie. Polecał Rudnickiego. Mówił, że Dom Zły i Wszystko co kocham to najlepsze polskie filmy dekady. Że krytyka nie ogląda arcydzieł ani klasyki, ale opanowała sztuczki jak te braki maskować. O tych swoich jaskiniach, tej pasji, której nie rozumiem, ale liczyłem, że się zarażę, zainteresuje nie powiedział zbyt wiele. Kiedy zapytałem, kiedy się zaczął tym interesować, odpowiedział, że dawno. Ojciec mu to pokazał.

Więc wieczór był stonowany, spokojny, ale i tak byłem zadowolony. Dla mnie to była niezła próba, bo przy Stasiuku byłem bezrobotny, tutaj musiałem się trochę nagimnastykować. O wiele cieplej wspominam to pijaństwo z nim. Te rzeczy, które się dowiedziałem o literaturze, o samym wydawaniu i o pisarzach. Te opowiastki, te zwierzenia, ach szkoda, że to nie te słowa padły na wieczorze.Może po prostu zabrakło właściwych pytań?


Czyli jaki jest ten Kuczok? Ludzki, bardzo ludzki człowiek. Aż to raziło, bo spodziewałem się OSOBY  a dostałem człowieka. Czy to jest zatem jego wina czy moich oczekiwań?




Marian Dziędziel wywiad

Dwa znakomite filmy w reżyserii tego samego reżysera. Obydwa uwielbiam, obydwa mają to coś, czego w kinie szukam. Nie ukrywam, że lwia część wywiadu dotyczyła tych dwóch produkcji. Teraz myślę, że rozmawiałem z Dziędzielem, lecz pytania kierowałem do Wojciecha Smarzowskiego. Na szczęście to bardzo dobrzy znajomi, pan Marian chyba wyczuł o co mi biega i nawet nie zachlipał, kiedy nie ciągnąłem wątków o jego kreacjach teatralnych.



Ten wieczór autorski był też eksperymentem, no bo jednak projekcja Domu Złego dla ludzi z chorobami serca, gówniarzami, którzy weszli bo wstęp był za free to ryzykowna sprawa. Film drastyczny, a jak się ktoś poskarży to... o kolejnych pokazach trzeba będzie zapomnieć, ale nie. Film podobał się, znieśli to jakoś uff, znaczy nie jest tak źle.(chociaż Zakazany Owoc dalej nie dostał zielonego światła:)

 Tutaj wklejam wywiad z Marianem Dziędzielem. Zajebisty gość zresztą.

wtorek, 1 marca 2011

STASIUK

AS jest pisarzem, który od lat ugruntował swoją pozycję. Ma on swoje grono czytelników, jest autorem kilku niezłych fabuł, lubi podróżować i w sposób zręczny opisuje to co widzi. Dodatkowo ma taką fajną cechę, że trzyma się na uboczu, co jest na tyle atrakcyjne, że ma od razu dizajn, imidż oraz mesydż. Jego ucieczka z Warszawy do Wołowca to na tyle intrygujące przedsięwzięcie, że nieustannie jest o to pytany. W naszym mieście (Krynica Zdrój) w czwartek 24 go pisarz miał swój wieczór autorski, który miałem tą przyjemność poprowadzić. Było okej. Stasiuk, który był reklamowany jako trudny rozmówca, okazał się gadułą. Wieczór się niebezpiecznie przedłużał, trzeba było nagle ucinać imprezę. Nie mniej dowiedziałem się wystarczająco dużo ciekawych rzeczy. Myślę teraz, że proza Stasiuka jest na tyle osobista, że stanowi trudność w interpretacji. W końcu ni to fabuła, ni to wspomnienia,...dzienniki z podróży, ale jakieś takie niekompletne.
No nic, pytań było dużo, całość została zarejestrowana, póki co napiszę o tym co pamiętam.


Mury Hebronu, napisane kilka lat przed wydaniem. Ukazały się dopiero w 1992. Pytany o wspomnienia z „okresu więziennego” Stasiuk zaznaczył, że Mury to książka o gadulstwie. Jeden więzień nawija do drugiego całą noc. Opisuje mu swoje życie, ten ma większe poważanie w pierdlu, kto ma lepszą gadanę, taka osoba może liczyć na poparcie. Niby nic ciekawego, były problemy z wydaniemtego. Wiadomo, język i zwyczaje więźniów (radzących sobie w sprawach seksualnych), ale pisarzowi chodziło głównie o ten słowotok, o tą niekończącą się historię.

Wołowiec, wieś w powiecie gorlickim. Stasiuk zapytany o to, mówił, że to była decyzja trochę pod prąd. Warunki mieli ciężkie, ale nie ma to w zasadzie jakiegoś większego znaczenia. Ot , historia w życiu jakich wiele. "Przeprowadziłem się, bo środowisko warszawskie przestało mi się podobać".

Dziewięć, ciekawa rzecz. Ja to nazywam anty powieścią sensacyjną. Fabuła jest ukazana z punktu widzenia ściganego oraz wierzyciela. Obydwaj są ludźmi, mają swoje marzenia, czasami nawet wierzyciel wypada lepiej niż zadłużony prywaciarz. Dla pisarza ta książka to pożegnanie ze stolicą.

Opowieści galicyjskie. Jedna z moich ulubionych zresztą. Andrzej Stasiuk przybywa na wieś, jest traktowany jako indywiduum, wariata, który ma focha, aby tam stać się „tutejszym”. Obserwuje ludzi, całe to środowisko, przenika i wyłapuje te charaktery i tworzy galerię postaci. Każda z nich ma swoje ważne miejsce w opowiadaniu. „Ta książka powstała z zachwytu”, mówił.

Pisanie, fajna była rozmowa, jedno z pierwszych pytań od publiczności dotyczyło samego pisania jako takiego. "Harówa, czasami idzie jak po maśle, czasami tłuczesz i tłuczesz i wszystko do kosza leci. Najlepszym bodźcem do pisania, jak powiedział jest płaczące dziecko do wykarmienia." Polecił nawet listy Dostojewskiego, większość o forsie, o trudnościach, no cóż samo życie. Niby banał, Stasiuk nie powiedział niczego nowego, inaczej to jednak brzmi w kontakcie bezpośrednim. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem na spotkaniu autorskim, najfajniej jest jednak wtedy kiedy powstaje ta chemia. Widz i autor, wtedy nawet najbardziej oczywista oczywistość nabiera znaczenia.

Podróże, uważałem, że te jego wyjazdy są pretekstem do napisania czegoś nowego. Jest w tym trochę prawdy, Stasiuk tłumaczy, że to tylko tak wygląda, jakoby on cały czas był w trasie. No ale nic. Czytając Dziennik pisany później, ostatnią książkę pisarza zauważyłem, ze te Bałkany to pretekst do pewnego portretu Polaków. A guzik, pisarz lubi opisywać pewną materię, czasami dostaje się i naszemu narodowi, ale to jest element stały. Nie tylko o nas chodzi, to jest problem z adaptacją do nowych czasów oraz próba znalezienia tożsamości, zwłaszcza dla krajów wschodu.
Szkoda, że nie jestem w stanie odtworzyć tego wątku w całości, wiele słów padło.

Film czyli Gnoje i Wino truskawkowe. Nie podobały mu się (na widowni użył nieco gorszego określenia), nie dlatego, że tam jakoś wypaczają książki, tylko dlatego, że po prostu nie przekonują. Stasiuk pisał scenariusze do obydwu, ale powiedział, że żałuje. To zupełnie co innego, inna literatura, niełatwo oddać za pomocą kilku ujęć tego akurat ważnego akapitu. Stasiuk wyraził się chyba cieplej o Gnojach, to koszmarny film mówił, ale Jurek (Zalewski) to zdolny dokumentalista. Tylko się chlało na planie, nic nie szło, to co posklejano to fragmenty jakiejś całości. Jerzy twierdzi prywatnie, że ten film jest nieukończony. (...)
„Wino to inna sprawa, tam była profeska, co z tego jednak, kiedy było to tak nudne i wyczerpujące zarazem,” że odebrało Stasiukowi całą radość z takich eksperymentów. Napisze scenariusz, zaznaczył tylko za konkretną kasę.

I to tyle, jak sobie przejrzę to nagranie w całości, pewnie okaże się, że pominąłem coś istotnego. O nowej książce, dotyczącej Mongolii nie powiedział za wiele, szkoda, to chyba również nie będzie fabuła, ale pewnie ją przeczytam.

Podsumowanie, wieczór był udany, Stasiuk do zajebisty kolo do kieliszka, ma charakter. W książkach bywa na przemian czuły i delikatny, czasami coś pierdyknie, ale to dobrze. Ludzie go postrzegają jako takiego introwertyka zamkniętego w sobie, a szkoda. Ja też uważałem go za takiego i serio, bałem się tego spojrzenia, że nie uchwycę czegoś, a tu niespodzianka. Jedna kobieta na sali znała tylko jeden jego felieton, uparcia trzymała się tego tematu, bo tylko to wiedziała o twórczości Stasiuka, a rozmowa kleiła się i tak.

P.S. Na moje pytanie (jeszcze przed rozpoczęciem wieczoru), czy zechce przeczytać fragment swojej ostatniej książki powiedział, że nie. Nie ma nic gorszego, mówił później niż słuchanie jakiś urywków wyrwanych z kontekstu. Dobra rada dla mnie.

P.S.2. Wszystkie cytaty są niedokładne.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Problemy pana Antona


Anton Corbijn nie dość, że fotograf to jeszcze holender z pochodzenia, którego surowość, pewien charakterystyczny sznit uczynił znakiem rozpoznawalnym, ten który jest współodpowiedzialny za karierę Depeche Mode zapragnął oto stać się reżyserem filmowym. Nie jest to oczywiście jedyny przypadek, wszakże mistrz Kubrick także zaczynał od tego zacnego zawodu. Anton Corbijn wszak miał na swoim koncie szereg zrealizowanych przez siebie wizji, już to w klipach albo projekcjach na koncertach wyżej wymienionych Depeszów albo U2. Mnie najbardziej zaintrygował eksperymentalny dokument o jednym z największych artystów awangardowych naszych czasów, Donowi Van Vliet. Do obejrzenia tutaj.



Ten robiony metodą „coś z niczego” mało znany obraz zdradzał potencjał początkującego reżysera, nie inaczej stało się z Linear, obrazem muzycznym do ostatniej jak dotąd płycie U2 No Line on the Horizon.

Pierwszym długim metrażem jak pamiętamy było Control. Obraz zadziwiająco udany, nawet nie chodzi o jakiś tam wyszukany kunszt reżyserski, bo takiego nie było, ale Corbijn „wskrzesił” tę pominiętą przez masy grupę Joy Division. Co prawda fani tychże mogli poczuć pewne zażenowanie, kiedy odtwarzający role muzyka Sam Railey w niczym nie przypominał słuchającego Sex Pistols panczura, a raczej chłopca mającego gigantyczne problemy emocjonalne. Obraz jednak został dobrze przyjęty. Corbijn nawet popełnił autoplagiat, mianowicie umieścił w filmie swój własny teledysk do Love will Tears Us Apart Jego surowa konwencja, bez przesadyzmu ukazanie pewnych wrażliwości, wreszcie pewna bezkompromisowość-to nie pusta gloryfikacja Joy Division tylko punkt widzenia zdradzanej i zaniedbywanej żony muzyka. 



O ile debiut dawał nadzieję na powiedzmy przynajmniej przyzwoitego rzemieślnika, o tyle jego kolejny obraz Amerykanin z Georgiem Clooneyem ujawnił braki warsztatowe reżysera. Odsyłam do recenzji Arka, ja pragnę dodać ze swej strony tylko to co odczułem. Corbijn niestety nie kocha kina, nie jest ani pasjonatem grozy, klasyki, gatunkowości, ani co ważniejsze, dobrze skrojonego scenariusza. Holender wyznaje zasadę, że ładny obraz zadowoli widza, że odwoływanie się do Samuraja Melville'a wypełni niedostatki. Kto w ogóle przylepił Amerykaninowi tę etykietę? To co najwyżej luźne nawiązanie, dla mnie ten obraz jest klonem innego nieudanego obrazu Limits of Controls Jarmusha. Tyle że Jarmush zwany Jimem swój dorobek ma, jemu wybaczę ten bełkot pełen cytatów, w gruncie rzeczy nie widzę potrzeby znęcać się nad Limitami. Amerykanin Corbijna jednak pozuje na kino dojrzałe, a dla mnie to kino niedoróbek. Psychologiczny obraz bohaterów jest wręcz infantylnie płaski, podobną sztuczkę obserwowałem w arcydziele horroru Pile 3D, tyle, że tam psychologia stylu zerowego jest jak najbardziej na miejscu. 



Teraz refleksja, jeżeli Corbijn pragnie zaistnieć jako reżyser powinien kilka rzeczy. Zainwestować w produkcję dokumentów, dzięki czemu dostrzeże ludzi, a nie ich teledyskowe zarysy oraz niech zacznie pisać scenariusze. Niech zacznie oglądać kino gatunków, niech nakręci krótki metraż, (byle nie z U2,) krótko mówiąc niechaj ćwiczy. Dla mnie to pomimo wszystko gość z potencjałem i tego się chwilowo będę trzymał.
Amerykanin pokazał, że ładny obraz nie wystarczy, że film to nie folder z przewodnika turystycznego, ale pewna metafizyka. Ostatecznie może powrócić do swoich teledyskowych wizji, dlaczego nie, są oryginalne i nowatorskie. Corbijn odcinając się jednak od swoich korzeni ma szansę stać się reżyserem drugiej kategorii, dla którego szczytem marzeń może być posada reżysera blockbasterów. Jeżeli tak się stanie, czego mu nie życzę, wtedy być może powiemy, że Amerykanin to ostatni autorski obraz Holendra. Marna pociecha.

sobota, 16 października 2010

Spór o Micachu

Ułożony, przemyślany, dopracowany tekst powitalny przepadł mi gdzieś. Stało tam, że zachęcam do przejrzenia bloga w chwili wolnej od zajęć, skomentowania od czasu do czasu, dyskutowania, mnożenia bytów i schodzenia na manowce. W zaginionym eseju pt. Dzień Dobry przepraszałem czytelnika za ewentualne herezje, pochopnie wysnute wnioski, albo za moją wrodzoną nieuprzejmość. Jako rzekłem, tego nie ma, nie wiem gdzie to jest, nie wiem czy ja przypadkiem nie posiadałem jakiegoś pendrive'a z tymże wyżej wymienionym o istnieniu którego zapomniałem. Zwyczajnie nie mam głowy do tego. Postanowiłem sobie raz na jakiś czas, tytułem wstępu wyżalić się co mnie kierowało do blogowania, ale żeby nie przeciągać akapitu- to by było na tyle.
A teraz właściwy tekst.


A wszystko przez Makselona

Był nastrój, muzyczka, odpaliłem Diamandę Galas i jakoś szło. Makselon mówi, poczekaj, coś ci zapuszczę i poleciało TO. Pamiętam moje sceptyczne podejście do tej artystki po przesłuchaniu wersji unplugged . Dużo później uzupełniłem informacje z internetu i żeby Was wprowadzić  w temat...To stworzenie nazywa się Mica Levi,  występuje pod pseudonimem Micachu. Na scenie oraz w studiu towarzyszy jej  zespół The Shapes. Sama muzyka jest przeze mnie określana jak Noise Pop. Dominują rytmiczne sample, kolaż złożony z najróżniejszych odgłosów. Przesterowane dźwięki przepuszczone przez różnego rodzaju emulatory i samplery. Dodamy do tego nagłą zmianę rytmu.  A oto wersja studyjna.

Wokal jest pretensjonalny, słodki, naiwny,... słychać jak artystka nie wyrabia się w wysokich oraz niskich partiach (zwłaszcza w lubianym przez mnie (Turn Me Well). Ten anty pop jest wręcz... piękny.  Makselon nie mógł zrozumieć, dlaczego muzyka, tak memu sercu bliska wzbudziła u mnie taki chłód. Ja powiedziałem, że póki co czuję dystans (emocjonalny) i zrobiło się nie przyjemnie. Oczywiscie wtedy jeszcze nie znałem jej życiorysu, wyszedł ze mnie klasyczny sceptyk. Na balkonie stał Makselon i ja, próbowaliśmy odbudować dobry nastrój, ale no kurcze nie szło. Wszystko przez Makselona, wszystko przez Micachu.



Patent pani Mici leży oczywiście nie w samej muzyce, a raczej w próbie uchwycenia samej barwy dźwięku i wypuszczeniu jej w atrakcyjnym rytmie.  Artystka , która jest a raczej była obiecującą skrzypaczką, absolwentka Guildhall School of Music and Drama zaczęła nawiązywać przyjaźnie z DJ ami co stopniowo zaowocowało debiutem Jewellery.
Zadziwia mnie to, w pewnej recenzji jej twórczość została przyrównana do muzyki która uprawia Mike Patton. Osobiście uważam, że jeżeli już bawimy się w takie porównania to co najwyżej do projektu General Patton & X-cutioners. Sam Mike to poszukiwacz, umie wyniuchać perełki, umie wykorzystać potencjał twórczy danego artysty, zaś jego osoba  służy ( w niektórych wypadkach) do rodzaju promocji  podopiecznego. Coś takiego popieram jak najbardziej. Nie wspomniałem oczywiście Makselonowi, że takie Jewellery Patton potrafi zmajstrować w przerwie na papierosa, no ale ja nie o tym.

Fenomen Micachu  polega według mnie na jej scenicznym wizerunku. Tutaj rodzi się swego rodzaju synth punk. Ta osobliwej urody dziewczyna o specyficznym zgryzie, ze swoją gitarką do której przymocowała kabelki na scenie wygląda po prostu pięknie. Wierzę w nią, wierzę w to co ona gra. Gorzej jeśli chodzi o samą płytę, mamy do czynienia bowiem ze sprawnie wyprodukowanym potworkiem, którego na pewno dobrze jest posłuchać. Dla mnie to jednak zabawka odpustowa. Nie jest objawieniem ten przesyt sampli, on z czasem nuży. Z czasem widzimy, że artystka tak naprawdę niewiele ma do zaoferowania. Makselon, pamiętam zaprotestował, nie o to chodzi, krzyczał. Równie dobrze można powiedzieć, że używanie gitar też jest na dalszą metę nudne. Kroiła się dysputa na temat muzyki, jej sensu, kierunku do którego zmierza i tak dalej. Dość!!!

Gdybym był złośliwy przytargałbym Bjork, która nie boi się stosować rozmaitego instrumentarium. Bjork ma jednak atut w postaci głosu (zresztą nie tylko) Jeżeli Mica Levi ma talent, nie jest nim na pewno kompozycja. Coś takiego może zbudować każdy, jeżeli ma worek sampli i dobrego producenta. Bez tej otoczki zespół wygląda jak kapela nastolatków uczących się grać.
Makselon znowu swoje,  podobnie można powiedzieć o każdej partii perkusyjnej, gitarowej czy o każdym zespole w ogóle. Zgadzam się, jeżeli odbieramy coś jako nowość możemy co najwyżej kupić wizje albo nie. To, że Rolling Stones grają od lat ten sam kawałek  nie może być dla mnie atutem. Jednak zespół ten zasłużył sobie na to aby grać to na co ma ochotę. Gorzej jeżeli rzucamy się z piskiem na wszelką nowość tylko dlatego, że zawiera pewną dozę oryginalności. Czy możemy  zatem mówić o pewnym unikalnym brzmieniu? Nie, czy sample Micachu budują nową formę, albo tworzą pewnego rodzaju unikaty? Nie. Czy usłyszymy tam nowatorstwo? Nie, po wysłuchaniu płyty do końca przypomniałem sobie loopy Radiohead na Kid A' ju. Tam muzycy sięgnęli po syntezator modułowy,  perkusja z sekwencera Rolanda bywała odwracana, albo defragmentowana. Zresztą muzykę ,która zaprezentował Johnny Greenwood w Bodysong pokazuje czym jest sampling i jaki potencjał niesie. Podobnie opluwana przez krytykę płyta Pop U2 zawiera skondensowaną porcję nowinek, nieobcych dla współczesnych, ale muzycy traktują to jako narzędzie. Muzyka jest ponad tym.
Zatem moje pierwsze zarzuty pod adresem Micachu są następujące. Dużo, głośno, hałaśliwie nie znaczy dobrze. Brakuje mi na tej płycie oddechu. Jeden z singli Turn Me Well wyróżnia się bardziej melodią, niestety został tam wje***y odkurzacz i mamy kolejny gadżet, dzięki któremu utwór będzie lepiej kojarzony.

Zatem Micachu ułożyła sobie własną koncepcje zespołu, zachęcam do obejrzenia tej artystki live. Ciekawe instrumentaria daje, przynajmniej dla mnie pewną popową polemikę z Sonic Youth. Image sceniczny, pewna prostota i surowość ( o dziwo!) ale sam album jest po prostu sztuczny. Czuć, że to nie jest wrzask, czuć, że to nie jest prawdziwy zadzior, to robota producenta. Przester przesterowi nierówny jak mawiał znajomy panczurmen po wysłuchaniu Łez.

To co jest prawdziwym atutem dla Micachu to po prostu wrodzona anty uroda. Na filmiku zamieszczonym wyżej Micachu gra akustycznie trzy swoje numerki,ma na ramieniu tą swoja gitarkę, którą używa w sposób „quasi przemyślany”. Koncept jest taki. Oglądający ma być zdumiony ,kiedy dowiaduje się, że postać w pidżamie nie jest osobą chorą psychicznie, zaś pełna aranżacja utworu pokazuje nam dzieło skończone.
Artystka jest tego świadoma, wie jakie wrażenie wywołuje, wie, że jej pięć minut nastaje wtedy, kiedy czytamy jej biografie, kiedy słuchamy jej albumu... Zaskoczenie często czyni nas nieobiektywnymi. Ta formuła jednak może nie wystarczyć. Czy na następnym albumie usłyszymy jeszcze większą ilość sampli czy też Mica poszuka nowych rozwiązań? Wolałbym to drugie, ja póki co jej nie skreślam, jednak paradoksalnie już na starcie  Jewelleryj wywleka na wierzch jej największy atut. Pytanie, czy to wystarczy na przyszłość?

I co ty na to Makselon?



piątek, 15 października 2010

Rysopis (1964), reż. Jerzy Skolimowski



Witam, jako, ze otwarcie bloga mam już za sobą, pozwoliłem sobie wkleić tekścik o Rysopisie J.Skolimowskiego. Będący pod wielkim wpływem tego pana, zamierzałem ongi umieścić ten tekst na łamach FW, czego zaniechałem i dobrze.
Nie bawiłem się w jakąś zaawansowana korektę,  dopisałem linka, chociaż czasem jakieś śmieszne sformułowania mi tam powychodziły, ale niech tam. Jeżeli to się pomocne okaże to miło mi będzie niepomiernie.


Rysopis (1964), reż. Jerzy Skolimowski


JERZY SKOLIMOWSKI RYSOPIS

Trudno jest mi powiedzieć, ile jest blagi, a ile prawdy w wypowiedziach reżysera, który nie wypowiadał się zbyt entuzjastycznie na temat Łódzkiej „Filmówki” oraz prowadzonych tam zajęć. Czy rzeczywiście reżyser postanowił na tzw. „olew” i po prostu cwaniakując postanowił przebrnąć przez kolejny epizod w swoim życiu. W ogóle to pan Jerzy miał życiorys dosyć ciekawy. Chorowity jako dziecko (przeszedł nawet zapalenie opon mózgowych), aby przetrwać wojnę rodzice oddali go do sierocińca. Kilka lat później młody Jerzy wyjeżdża do Szwajcarii po powrocie od razu idzie do czwartej klasy. Podobno miał ogromne problemy w nauce, szkołę ukończył trochę na kredyt. Jednym z bohaterów Rysopisu jest Mundek, były przewodniczący ZMP. Jerzy nigdy do tej organizacji nie należał, zaś potem dzięki matce został wysłany do jednej z najbardziej ekskluzywnych szkół w Pradze. Do tej samej szkoły chodził nieco starszy Milos Forman, zaś kolegą z ławki był Vaclav Havel. W wywiadzie dla „Filmu na świecie” Skolimowski tak określa swoją edukację:

„(...)moje wykształcenie było skokowe i pełno w nim luk, do dzisiaj to czuję. Nigdy nie miałem programu, który by dokądś prowadził. Kto wie, czy to poniekąd nie ukształtowało mojej pracy-bez solidnego przygotowania, za to więcej intuicji i ryzyka w podejmowaniu decyzji.”

Jak ulał to pasuje do postaci Leszczyca.

Skolimowski po powrocie do kraju zaczął pisać wiersze, trenować boks, złożył podanie do Akademii Sztuk Pięknych, lecz nie został przyjęty. Kolejno była Historia Sztuki z tym samym skutkiem, w konsekwencji Jerzy Skolimowski dostał się na kierunek Historia Kultury Materialnej, której nie obronił (znowu Rysopis), według niego „warunkiem przyjęcia (...)było ukończenie innych studiów”.

Żeby nie było, że rozwodzę się nad życiorysem. Wkrótce został „zaangażowany” do napisania scenariusza filmu Niewinni Czarodzieje przy produkcji którego trochę po statystował. Dalej mamy spotkanie z Romkiem Polańskim, efekt współpracy tych dwóch panów jest wszystkim wiadomy, no i wreszcie powstaje Rysopis.

Skupmy się zatem na samym filmie. Postać Leszczyca, bohatera zagubionego, nie umiejącego znaleźć sobie miejsca, szukającego celu, kierunku, takie wnioski nasuwają się nam po wstępnym obejrzeniu Rysopisu. W 1964 Godard (notabene także studiował etnologię) nakręcił już Żyć Własnym Życiem,  a Jerzy Skolimowski zabiera się za kino nowoczesne. Pokazuje złomowisko, tartak, ulicę, pokazuje bohatera, który nie prawi morałów, nie jest przesiąknięty wojną światową. Nie padają oskarżenia pod kątem systemu, można oczywiście uznać epidemię wścieklizny za metaforę, ale bohater filmu radzi sobie z tym w sposób całkowicie banalny. Oddaje pieska do uśpienia. Notabene piesek-zabawka z którym bawi się Leszczyc, należący do jego „żony” bardziej kojarzy mi się z odpustową fałszywką. Czymś nierealnym, nie pasującym do otaczającej rzeczywistości.

Kluczową sceną, a właściwą tą, która stanowiła motor i oś całego filmu była etiuda nakręcona w barze. Oczywiście pomysł na to zrodził podczas ćwiczeń z użyciem dekoracji. Zaimprowizowana metoda, której cały patent polegał na zwyczajnej szybie. Trójka bohaterów siedzi przy stoliku kawiarnianym, obserwują ulicę i oto cały widz.. Motyw rozmowy o kobiecych biustach, o profesji Mundka jako stręczyciela, zresztą to jedyny zaangażowany dialog w filmie. Można nawet krytycznie zauważyć, że dialogi z tego segmentu są o wiele lepiej, dynamiczniej poprowadzone niż w innych częściach filmu. Leszczyc jest "bardziej ludzki", mniej filozofuje, rozmowa sprawia wrażenie prowadzonej swobodnie. Jest to chyba najlepiej skonstruowana scena w całym filmie. Tutaj można ją przejrzeć.

Jeszcze o tym piesku, Leszczyc porusza się po omacku. Z jego ust nie pada słowo skargi, ale też widać , że nie jest on szczęśliwy w roli jaką aktualnie odgrywa.  Jest on jak ten piesek zabawka dla swojej pani. Kobieta z którą mieszka, traktuje go chłodno, obojętnie.  Tak naprawdę tonie wiemy czy jest faktycznie jego żoną. Dwie sceny, które rzucają nam nieco światła na ten układ jest dialog anonimowych kobiet na dachu, Leszczyc który mimowolnie staje się voyerystą podsłuchuje rozmowę opalających się nago dziewczyn. Czy reżyser chciał wprowadzić tutaj wątek erotyczny? Inna sprawa, że bezrobotny ex student nie musi i nie powinien nawet stanowić obiekt pożądania kobiet, Leszczyc dodatkowo żonę okłamuje. Niby dalej studiuje, a tak naprawdę nie ma on bladego pojęcia co dalej z sobą zrobić. Jedna z końcowych scen to ta, w której urządza on klasyczną scenę zazdrości. Oskarżą żonę o zdradę, wypytuje co zrobiła z pensją (sic!),...Ta wzbudzająca politowanie  manifestacja swojej męskości kończy się porażką bohatera. Nic on nie wskórał, a łatwo przewidzieć, że owo wyznanie było mu potrzebne, może potrzebował oczyszczenia, albo usprawiedliwienia. A może liczył na uznanie kobiet na dach? Oliwy do ognia doleje Janczewska, pani związana z Mundkiem nazwijmy to zawodowo, a  którą bohater Rysopisu decyduje się odwiedzić.

Chciałbym jeszcze poruszyć banalne z pozoru wątki. Do mieszkania Leszczyca przychodzi chłop po butelki, raczy bohatera opowieścią z powstania; opowieścią o niewypałach. Andrzej nie daje wiary tej historii,  zdemaskowany pseudo kombatant pospiesznie wychodzi. Czy zatem mamy tutaj próbę rozliczenia się z kinem powojennym, z kinem np. Andrzeja Wajdy. Czy tylko jest kolejna etiuda wmontowana w film, jakie by nie były intencje reżysera ten mało znaczący dodatek pod względem dramaturgicznym jest jednym z najzręczniejszych dialogów w filmie.
 Drugim takim, nawet jeszcze bardziej karkołomnym wyczynem młodego reżysera jest scena „tortur”. Nasz „student” ichtiologii po bójce z Mundkiem jest świadkiem morderstwa rybki przy pomocy grzałki do gotowania wody. Ta z pozoru nieistotna scena idealnie pokazuje bezradność bohatera. Jest on człowiekiem przegranym, nie ma zasad, więc i nie ma szacunku wśród kolegów. Po raz kolejny przegrywa, najważniejsze, że rybka cała.






Intrygująca scena, stanowiąca jakby założenie , punkt wyjściowy filmu to oczywiście segment przed komisją wojskową. Przez chwilę mamy nawet subiektywną pracę kamery, która jest oczami Leszczyca. Zawsze zastanawiało mnie, że komisja jest przedstawiona pozytywnie. Reżyser nie tworzy tragifarsy, nie portretuje komisji jako pozbawionych uczuć antybohaterów. Wychodząc z sali Leszczyc słyszy słowa współczucia od kolegów, widz jednak początkowo może poczuć się rozczarowany „zwyczajnością sceny”. Rzeczywiście,  cały film można odebrać jako pean na temat  bezradności. Rysopis to taki pean na cześć zagubienia. Tak naprawdę trudno dzisiaj ocenić, czy Skolimowski faktycznie próbował nakreślić portret pokolenia bez perspektyw, czy może taki efekt osiągnął dzięki zmontowaniu kilku etiud z jednym, głównym bohaterem.

W filmie są dwie sceny, które mogą to sugerować. Pierwsza to wywiad, sonda uliczna dla radia, zaczepiony Leszczyc odpowiada w taki sposób:

“Chciałbym, żeby stało się coś nieodwołalnego, żeby nie można było się już cofnąć. Ale żeby jeszcze można było decydować, już po wystrzeleniu, kierunek wybrać, szybkość, drogę do celu. No to by było to. Ale to właściwie nie musi być księżyc, bo gdybym na przykład był kierowcą. Na przykład ciężarówki. Jeździć na dalekich trasach, do Jeleniej Góry, Rzeszowa, Kołobrzegu. Mówić dalej? No więc, kilkanaście godzin jazdy, postoje kiedy się chce, ale jest zadanie, trzeba zdążyć na czas. Potem wolny dzień w obcym mieście, chodzi się, za każdym rogiem ulicy jest coś, nie zna się tego miasta, odkrywa się je. To nie musi być księżyc, potem wraca się, albo na inną trasę. Chodzi o to, aby móc z siebie coś dać. Bo czasem są trudne warunki, trzeba zaryzykować, właśnie o to chodzi, żeby móc z siebie coś dać.”

Na to prowadzący:

-Bardzo ładnie, to była próba, a teraz to nagramy
A na to Leszczyc

-A nie to ja dziękuję.

Drugi motyw: „Kamera” biegnie po schodach, prawdo podobnie jest to budynek, w którym mieszka bohater filmu. Widzimy długie ujęcie, kamera mija lokatorów, dochodzi nas głos dziewczynek liczących skoki na skakance. Leszczyc potrąca dzieci
„Ojej byłoby pięćset”. Po czym dziewczynki od nowa zabierają się za pobijanie rekordu.

Pozostawiam to bez komentarza.