czwartek, 31 marca 2011

Schramm (1993), reż. Jörg Buttgereit

Bardzo dobry film. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się czegoś takiego, już raczej nastawiony byłem na jakieś gore position:) Reżyser, Jorg Buttgereit dokonał ciekawego eksperymentu. Odwrócił proporcje tego gatunku. Schramm podobnie jak „western” braci Coen zakłada kostium filmu gore, a reżyser próbuję chyba postawić tezę o kondycji człowieka. 


O bohaterze filmu trudno powiedzieć cokolwiek konkretnego poza tym, że jest to człowiek do bólu pospolity. Reżyser pokazuje nam prostą, niewyszukaną "scenografię" jego mieszkania,ale właściwie to wszystko jeżeli chodzi o tzw. styl życia. Montaż, dosyć chaotyczny, upośledzona chronologia a jakże trochę przybliża nam psychikę Schramma. Jest coś nie tak tym człowiekiem, ale trudno właściwie ocenić co. Coś nie daje spokoju. Film otwiera sekwencja biegu. Widzimy ludzi, słyszymy ich oddechy, a zaraz potem mamy zbrodnię. Teraz nastąpią projekcje konającego. Tyle spojlerów, bo zepsuję zabawę.

Sytuację utrudnia fakt, że jest to dzieło twórcy Nekromantików. Oczekujemy tego gore, ale jest go tak mało, że Jezus Maria. Fani nie będą zachwyceni.  Sytuacja podobna jak z Valhallą. Zbyt brutalny i nudny zarazem.  Tutaj idento. Są w dodatku widoczne pewne niedoróbki warsztatowe, chociaż ja powiem inaczej. Reżyser czasami stosuje uproszczenia, zarówno w kwestii narracyjnej jak i operatorskiej. Nadrabia za to swoistym artyzmem, no, niby do konceptu filmu to pasuje.
Scena/ujęcie jak Schramm leży w tej farbie jest po prostu bardzo pięknie sfotografowana. Pasowałoby opisać ją  w całości ale zepsuję efekt. Nietypowe ruchy kamery też robią swoje, chociażby ta lewitacja.  Ciekawym jest, czy Gaspar Noe nie widział tego filmu, bo to podobna bajka co jego Carne.Widać, że występuje tutaj próba opowiadania obrazem, (o oddaniu charakteru psychiki mówiłem).Nadmiar tego slow motion też nie przeszkadza za bardzo, reżyser sobie to ładnie rozrysował, tylko te umowności tematu...Od biedy można dopatrzyć się w Schrammie polemiki ze Zwierciadłem Tarkosia:) I tu i tam jest mowa o kondycji ludzkiej. Tam mieliśmy kondycję duchową, tutaj powiedzmy jej specyficzną odmianę. I tu i tam może paść zarzut grafomanii:) bowiem treść i sens w obydwu przypadkach rozgrywa się gdzieś pomiędzy pierwotną intencją autora,  a próbą interpretacji przez widza. O tak, Schramm niestety nie jest dziełem kompletnym.


Ale serio, jeżeli Jorge chciał pokazać nam kryzys jednostki naszego wieku, to zrobił to trochę od dupy strony, a wszystko za sprawą tego cytatu na początku, którego nie przytoczę:)  Ten cytacik raz że spojleruje, dwa, że zwyczajnie ten film spłyca. Może i dobrze on brzmi na plakacie., albo jako motto w subkulturze Emo. Osobiście wolałbym, aby Schramm symbolizował człowieka nie mającego swojego miejsca w społeczeństwie, o duszy dziecka i mordercy. Albo o spaczonej wyobraźni, który nie potrafi odróżnić dobra od zła. Z drugiej strony możemy uznać, że Schramm to erotoman, w dodatku ma chyba kompleksy na punkcie swojego ciała. Niby bzdury, ale podziwiam Buttgereita, że postanowił zmierzyć się z takimi stereotypami. Dla mnie to też jest temat. W końcu wielu ma podobne problemy, tyle, że nikt się z tym specjalnie nie obnosi. Myślę, że Buttgereit powinien być zadowolony z tego filmu, coś mu z tego wyszło, coś pokazał (o prezencie dla gatunku nie wspomnę) bo Schramm niepokoi jak cholera. Ten tytuł, melodia,... taka myśl mi się nasunęła po seansie.

„Człowiek? To jakaś kpina”

Bo każda litera...





To w skrócie wygląda tak, że ja i kolega P.S. daliśmy sobie zadania/wyznaczniki na krótki metraż. On mi kazał zrobić coś o literach, a ja mu... nie powiem wam. Jak P.S. prześle swój filmik to zobaczycie, ja tymczasem daję swój.

To taka zżyna z Pięciu Nieczystych Zagrań, tyle, że my to robimy sobie nawzajem:) Wzorem Bury'ego powinienem to rozciągnąć do 90 minut. Może innym razem:)

piątek, 18 marca 2011

Umshini Wam reż. Harmony Korine

Tutaj jest, bo póki co na YT nie znalazłem. Podoba mi się romans z "technologią teledysku". Widać Harmony kupił sobie software. Ciekawe czy to Pinnacle czy SonyVegas? Ogólnie to mamy trochę Gummo, trochę Trash Humpers. Rzeczy takie są  określane przez profesjonalną krytykę filmową mianem "wtórna".


Średnio mi się to oglądało.Dodam jeszcze link do artykułu który wiele wyjaśnia:)
Download Umshini Wan.

Spotkasz przystojnego bruneta (2010), reż. Woody Allen

Ostatnio obejrzałem dwie wspaniałe pozycje. Piekielną zemstę z Cagem oraz Spotkasz przystojnego bruneta w reżyserii Woodego Allena, zdecydowałem się omówić tutaj tę drugą.
Po pierwsze, nie jest to aż tak zły film, to film dobry, w dodatku pokazujący Allena od tej lepszej strony. Ten obraz stanowi także ciąg dalszy allenowskich uproszczeń fabularnych, o tym za chwilę, najpierw trochę ogólników.


Wygląda to tak. Reżyseria to kluczowa sprawa, cały film  od strony fabularnej jest niczym horoskop z pism kobiecych.  Postacie są bardzo ogólnikowo zarysowane, ich psychologia opiera się na kilku założeniach, które determinują ich ruchy, wypowiedzi... Tak na przykład pisarz cierpiący na dosyć częstą przypadłość, czyli brak zrozumienia dla geniuszu ze strony bliskich. Kryzys twórczy, małżeński , w sumie dosyć sztampowy schemat. Żona pisarza, zmarnowane życie, rezygnacja z kariery, poświęcenie swoich ideałów na rzecz męża. Matka, porzucona dla młodszej, trauma spowodowana utratą dziecka znajduje oparcie i siły w osobie wróżki Crystal. Jest tego więcej, po co wszystkich wymieniać. To co raziło mnie w Vicki Krysi Barcelonie tutaj wydaje się, ma swoje uzasadnienie. Właśnie trochę przez tę "horoskopową" tematykę. Allen w swoim stylu niczym Bergman koncentruje się na tzw. dramacie rodzinnym. Długie ujęcia w zamkniętych wnętrzach, trochę takiego teatru, czasami telenoweli, odrobina gorzkiego dowcipu. Antagoniści powiedzą, że to tylko plejada ledwo ze sobą połączonych wątków. Odsyłam zatem do Almodovara, który lubił tak tworzyć scenariusze, że każde słowo, każdy gest miał swoje uzasadnienie w finale. Allen nie jest taki. On tworzy historię opartą na jednym pomyśle, tak jakby tworzył wciąż jeden i ten sam film. 



To co mnie fascynuje w tym człowieku to upór. Allen potrafi tworzyć scenariusz lepszy lub gorszy właściwie bazując na najprostszych kliszach. To co my byśmy wyrzucili do kosza, on przenosi na ekran, a krytyka jak zwykle podzielona, nie ma pewności czy Allen już się skończył czy jeszcze nie.
Wróćmy jeszcze do filmu. Mało widowiskowa rola Naomi Watts, czy przerysowana kreacja jej matki. Karykatura Hopkinsa, która nabiera cech dramatycznych o wiele za późno, gdyż film się kończy. Nieco naiwne potraktowanie tematu, z cyklu „reinkarnacja, życie po życiu, kontakt ze zmarłym”. Zbyt ironicznie, zbyt powierzchownie, tak jakby reżyser chciał powiedzieć. „Ten film wyśmiewa nadzieję.” Josh Brolin ma tak dobrane kwestie, że w życiu nie uwierzyłbym, że to pisarz, autor bestselleru, niedoszły lekarz. Spartolona robota, jednak i tak jest co oglądać. Jest tam motyw rozmowy matki z córką o pożyczce. Świetnie zrobiony. Jest też rozmowa Naomi z Banderasem, kiedy jedno zamierza wyznać uczucia drugiemu. Coś pięknego. Allen zrobiłby ten film lepiej, ale zgubiło go tworzenie tzw. drugiego dna. Może nie tyle o głębie mi chodzi, co o jakieś uzasadnienie uzasadnienia? Jest nawet narrator, a po kiego grzyba.A przecież najlepsze momenty w filmie to ta życiowa oczywistość. Że lubimy śnić, że szukamy pocieszenia, że mamy wszystko tylko tego nie dostrzegamy. Niestety jest to tak przedstawione, że trudno określić, czy to jest historia kilku ludzi, moralitet czy komedia w stylu „Cztery wesela i pogrzeb”.

Tak więc polecam i nie polecam. To jest niezły film, ale daleko mu do miana „dobry”. Dotyka on jednak takiej wrażliwej nuty, chyba każdego z nas. Określamy siebie przez pryzmat naszych planów, a nie czynów już dokonanych. Przez co lubimy czuć się zgorzkniali, niedocenieni. To co mamy jest zarówno nagrodą jak i karą. Trzeba umieć jednak umiejętnie postawić poprzeczkę, bo będziemy wyglądać niczym bohaterowie filmu Woodego Allena.

Chyba tyle.

poniedziałek, 7 marca 2011

Essential Killing (2010), reż. Jerzy Skolimowski

Jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów. Polowałem nań i jak to bywa, nadzieja bywa złudna. Piszę to z żalem serca, bo Jerzy Skolimowski to dla mnie jeden z najważniejszych polskich reżyserów. Ci co wiedzą jak go cenię zrozumieją mój ból, gdy to piszę.
To film na festiwal, porusza ważny temat, powielany, to film o ludzkiej godności i kilku rzeczach. Można sobie pointerpretować jak kto woli. 



Zacznijmy od początku, Jerzy Skolimowski miał wizję, pomysł na scenariusz. Kluczem jest scena wypadku, tak naprawdę to od niej wszystko się zaczyna.. Vincent Gallo jest Arabem, Mohamedem, brudasem, którego Amerykanie muszą od czasu do czasu tak nazwać. Ta stronniczość od samego początku mi przeszkadzała. To, że Arab walczy o życie, boi się, naciska spust i żołnierze są martwi, zwłaszcza w trakcie rozmowy o paleniu marihuany świadczy bardzo źle o reżyserze. Bo zauważmy, w Moonlighting Jurek opisał Polaków z perspektywy Anglika. Udający naszego rodaka Jeremy Irons swoim akcentem sprawił, ze Nowak jest postacią jakby to powiedzieć trafiającą do widza każdej narodowości. Tutaj raz, że patent został powielony, dwa, że uproszczony, trzy że po kilku minutach wiadomo znamy lajtmotiv tego filmu.

Mohamed czyli Gallo szarżuje, nie pasuje tak bardzo do otoczenia, że aż się to wydaje niewiarygodne. Co mniej jednak najbardziej martwi to psychologia. Mam wrażenie, że Skolimowski zbudował tę postać na samych stereotypach i na koniec uczynił go aniołem.Weźmy te retrospekcje (czytaj zapychacze) albo biały koń. A sceny w tym filmie jak ta z cycem z czy z Emanuelle Polański to wyglądają jakby je wymyślili na planie. Poważnie, od strony scenariusza to bardzo cienka rzecz,

Powiem tak, gdyby ten film nakręcił jakiś debiutant to by pewnie go zjechano, ale i jakieś pozytywne rokowania na przyszłość by padły. Mam wrażenie, że cała ta zabawa to jakiś koncept, który z jakiegoś powodu musiał zostać nakręcony. To film który właściwie niczego nie mówi, poza tym, że człowiek, bez względu na wyznanie zrobi wszystko aby przeżyć, co nie czyni go jednak zwierzęciem Taka osoba wygląda jak ci ze szkoły przetrwania w trudnych warunkach. Żadne gadki o bazach CIA w Polsce tego nie zmienią. Film musi być wiarygodny, a Skolima wpisał się niechcący w kino zaangażowane. Pewnie nie o to mu chodziło, pewnie chciał zrobić z tego jakiś uniwersalną gawęde, ale wyszło to jak wyszło.

Plusy, też są. Urzekły mnie krajobrazy oraz muzyka.

Prawdziwe męstwo (2010), reż. Bracia Coen

Napiszę o tym filmie to, co udało mi się zapamiętać. Oskara dla filmu nie ma, bracia zaliczyli niezły sukces kasowy, a sam film? No cóż, sama produkcja uparcie wpisuje się w pomysłowo wykorzystywany schemat, do jakiego przyzwyczaiło nas rodzeństwo Coen. Mamy tutaj odrobinę tego humoru, mamy pewną oniryczność, kreacje aktorskie, zastosowanie pewnej kliszy... Po pierwsze dla mnie ten film nie jest westernem. Są konie, kopyta, ostrogi, rewolwery, komboje i pojedynek. To właściwie tyle. Z westernu pozostała jedynie scenografia i rekwizyty. Co do scenografii to właściwie też tak nie do końca, większa część fabuły toczy się na tych ichnich stepach, zatem może nie mówmy o scenografii. Lepszym określeniem będzie „fauna”.

Schyłek epoki wielkiego dzikiego zachodu. Stróż prawa to alkoholik, bełkocący Jeff Bridges, nieco przerysowany rendżer Matt Damon zostają, mówiąc w pewnym uproszczeniu wynajęci do schwytania mordercy ojca przez młodziutką pannicę, imienia której zapomniałem. Wokół tych postaci skupia się fabuła.


Pierwsza myśl po seansie była taka, że to film nie o samej zemście, ale o jej zasadności. O tym, że cżłowiek tak naprawdę ulega jakimś pierwotnym pokusom, aby zadać bliźniemu ból, a najlepiej śmierć i to uleczy jego poczucie krzywdy. Ta pannica jest wg mnie osobą odrobinę wypaczoną ideałami o wielkiej odsieczy dobrego rewolwerowca przeciwko hordzie bandytów. Jest cwana, jak na swój wiek, zbyt bystra i bezlitosna.
Ona jedna pasuje jak ulał do tego schematu. Bracia Coen tak to wymyślili, że umieszczając to dziecko pośrodku „rzeczywistego” świata, gdzie tak naprawdę nikt nie jest ani dobry ani zły., tylko do bólu pospolity. Szeryf to dobry człowiek, ale chleje. Ten teksański ranger to jakiś idealista, wyjęty chyba z innego filmu, ale to tak naprawdę pierdoła.( O Joshu Brolinie za chwilę). Tacy ludzie mają wymierzyć sprawiedliwość.
Ta wędrówka, którą podążają tak naprawdę niczego ich nie uczy. Monologi szeryfa o swoim małżeństwie, przechwałki rangera... tak naprawdę dziewczyna zrozumie o co chodzi, gdy będzie już stara. Że ważniejsze jest coś innego, że szeryf na kilka minut poczuł się ojcem i że zemsta niczego dobrego nie przyniosła. Pewną wskazówką jest postać znachora przebranego za niedźwiedzia.
Bracia przyzwyczaili nas, że nie dają wprost wskazówek o czym tak naprawdę chcą powiedzieć. To ich wielki talent, że człowiek wyłapuje pewne ogniwa i tworzy zupełnie nowy łańcuszek interpretacji, w końcu po to chyba jest sztuka.

Na końcu kilka słów o postaci Josha Brolina. To on jest celem naszej trójki. Widzimy człowieka, który boi się, że zostanie oszukany, że dla wspólników jest niewygodny, to w gruncie rzeczy postać tragiczna, nie ma ona bowiem nawet charakteru, nie wiadomo nawet czy zasługuje na zemstę.
Czy ten wąż to jakiś tam symbol szatana, który się o swoje upomina? Czy to, że szeryf przeżył zawdzięczamy precyzji Matta Damona? Czy podsunięty na koniec motyw, że szeryf zajął się sztuką cyrkową nie jest aby wskazówką, że to film umowny?
Powtarzam, dla mnie to żaden western. Nic tutaj nie jest takie jak być powinno, co z tego, ze kopyta, że konie, że rewolwer. To po prostu bracia Coen.

------------------------------------
To chaotyczna wypowiedź. Nie chce mi się pisać o kreacjach aktorskich, Matt Damon mnie trochę irytował. Dialogów mogło być więcej, ale o tym już pisała większość. Film mi się podobał, ufam, że bracia nakręcili to dla pieniędzy, liczę na bardziej „osobisty” projekt.

wtorek, 1 marca 2011

STASIUK

AS jest pisarzem, który od lat ugruntował swoją pozycję. Ma on swoje grono czytelników, jest autorem kilku niezłych fabuł, lubi podróżować i w sposób zręczny opisuje to co widzi. Dodatkowo ma taką fajną cechę, że trzyma się na uboczu, co jest na tyle atrakcyjne, że ma od razu dizajn, imidż oraz mesydż. Jego ucieczka z Warszawy do Wołowca to na tyle intrygujące przedsięwzięcie, że nieustannie jest o to pytany. W naszym mieście (Krynica Zdrój) w czwartek 24 go pisarz miał swój wieczór autorski, który miałem tą przyjemność poprowadzić. Było okej. Stasiuk, który był reklamowany jako trudny rozmówca, okazał się gadułą. Wieczór się niebezpiecznie przedłużał, trzeba było nagle ucinać imprezę. Nie mniej dowiedziałem się wystarczająco dużo ciekawych rzeczy. Myślę teraz, że proza Stasiuka jest na tyle osobista, że stanowi trudność w interpretacji. W końcu ni to fabuła, ni to wspomnienia,...dzienniki z podróży, ale jakieś takie niekompletne.
No nic, pytań było dużo, całość została zarejestrowana, póki co napiszę o tym co pamiętam.


Mury Hebronu, napisane kilka lat przed wydaniem. Ukazały się dopiero w 1992. Pytany o wspomnienia z „okresu więziennego” Stasiuk zaznaczył, że Mury to książka o gadulstwie. Jeden więzień nawija do drugiego całą noc. Opisuje mu swoje życie, ten ma większe poważanie w pierdlu, kto ma lepszą gadanę, taka osoba może liczyć na poparcie. Niby nic ciekawego, były problemy z wydaniemtego. Wiadomo, język i zwyczaje więźniów (radzących sobie w sprawach seksualnych), ale pisarzowi chodziło głównie o ten słowotok, o tą niekończącą się historię.

Wołowiec, wieś w powiecie gorlickim. Stasiuk zapytany o to, mówił, że to była decyzja trochę pod prąd. Warunki mieli ciężkie, ale nie ma to w zasadzie jakiegoś większego znaczenia. Ot , historia w życiu jakich wiele. "Przeprowadziłem się, bo środowisko warszawskie przestało mi się podobać".

Dziewięć, ciekawa rzecz. Ja to nazywam anty powieścią sensacyjną. Fabuła jest ukazana z punktu widzenia ściganego oraz wierzyciela. Obydwaj są ludźmi, mają swoje marzenia, czasami nawet wierzyciel wypada lepiej niż zadłużony prywaciarz. Dla pisarza ta książka to pożegnanie ze stolicą.

Opowieści galicyjskie. Jedna z moich ulubionych zresztą. Andrzej Stasiuk przybywa na wieś, jest traktowany jako indywiduum, wariata, który ma focha, aby tam stać się „tutejszym”. Obserwuje ludzi, całe to środowisko, przenika i wyłapuje te charaktery i tworzy galerię postaci. Każda z nich ma swoje ważne miejsce w opowiadaniu. „Ta książka powstała z zachwytu”, mówił.

Pisanie, fajna była rozmowa, jedno z pierwszych pytań od publiczności dotyczyło samego pisania jako takiego. "Harówa, czasami idzie jak po maśle, czasami tłuczesz i tłuczesz i wszystko do kosza leci. Najlepszym bodźcem do pisania, jak powiedział jest płaczące dziecko do wykarmienia." Polecił nawet listy Dostojewskiego, większość o forsie, o trudnościach, no cóż samo życie. Niby banał, Stasiuk nie powiedział niczego nowego, inaczej to jednak brzmi w kontakcie bezpośrednim. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem na spotkaniu autorskim, najfajniej jest jednak wtedy kiedy powstaje ta chemia. Widz i autor, wtedy nawet najbardziej oczywista oczywistość nabiera znaczenia.

Podróże, uważałem, że te jego wyjazdy są pretekstem do napisania czegoś nowego. Jest w tym trochę prawdy, Stasiuk tłumaczy, że to tylko tak wygląda, jakoby on cały czas był w trasie. No ale nic. Czytając Dziennik pisany później, ostatnią książkę pisarza zauważyłem, ze te Bałkany to pretekst do pewnego portretu Polaków. A guzik, pisarz lubi opisywać pewną materię, czasami dostaje się i naszemu narodowi, ale to jest element stały. Nie tylko o nas chodzi, to jest problem z adaptacją do nowych czasów oraz próba znalezienia tożsamości, zwłaszcza dla krajów wschodu.
Szkoda, że nie jestem w stanie odtworzyć tego wątku w całości, wiele słów padło.

Film czyli Gnoje i Wino truskawkowe. Nie podobały mu się (na widowni użył nieco gorszego określenia), nie dlatego, że tam jakoś wypaczają książki, tylko dlatego, że po prostu nie przekonują. Stasiuk pisał scenariusze do obydwu, ale powiedział, że żałuje. To zupełnie co innego, inna literatura, niełatwo oddać za pomocą kilku ujęć tego akurat ważnego akapitu. Stasiuk wyraził się chyba cieplej o Gnojach, to koszmarny film mówił, ale Jurek (Zalewski) to zdolny dokumentalista. Tylko się chlało na planie, nic nie szło, to co posklejano to fragmenty jakiejś całości. Jerzy twierdzi prywatnie, że ten film jest nieukończony. (...)
„Wino to inna sprawa, tam była profeska, co z tego jednak, kiedy było to tak nudne i wyczerpujące zarazem,” że odebrało Stasiukowi całą radość z takich eksperymentów. Napisze scenariusz, zaznaczył tylko za konkretną kasę.

I to tyle, jak sobie przejrzę to nagranie w całości, pewnie okaże się, że pominąłem coś istotnego. O nowej książce, dotyczącej Mongolii nie powiedział za wiele, szkoda, to chyba również nie będzie fabuła, ale pewnie ją przeczytam.

Podsumowanie, wieczór był udany, Stasiuk do zajebisty kolo do kieliszka, ma charakter. W książkach bywa na przemian czuły i delikatny, czasami coś pierdyknie, ale to dobrze. Ludzie go postrzegają jako takiego introwertyka zamkniętego w sobie, a szkoda. Ja też uważałem go za takiego i serio, bałem się tego spojrzenia, że nie uchwycę czegoś, a tu niespodzianka. Jedna kobieta na sali znała tylko jeden jego felieton, uparcia trzymała się tego tematu, bo tylko to wiedziała o twórczości Stasiuka, a rozmowa kleiła się i tak.

P.S. Na moje pytanie (jeszcze przed rozpoczęciem wieczoru), czy zechce przeczytać fragment swojej ostatniej książki powiedział, że nie. Nie ma nic gorszego, mówił później niż słuchanie jakiś urywków wyrwanych z kontekstu. Dobra rada dla mnie.

P.S.2. Wszystkie cytaty są niedokładne.