poniedziałek, 18 października 2010

49 idzie pod młotek

(i pan też Tomaszu Pynchon)

Jak entuzjasta Joyce'a wstyd mi przyznać, że tego poniekąd cenionego i uznanego pisarza amerykańskiego zwyczajnie w życiu nie znam. A przecież Tęcza Grawitacji jest jakoby odpowiedzią na Finnegans Wake. Dziś kiedy mam za sobą jedynie tą książkę, mogę odetchąć z ulgą. Pynchona znam, ignorantem nie jest.

Tęcza była mnie niedostępna,podobno leży sobie gdzieś po księgarniach, nikt jej kupić nie chce, ale w internecie, na Allegro to ja szukam, szukam i nic. Tutaj prośba, jak ktoś natknie się na takową, proszę o kontakt. Zamiast tego mam 49 idzie pod młotek.





Książka nie jest gruba, (podobno to najbardziej przystępne dzieło Pynchona) utrzymana jest w konwencji bo ja wiem, kryminału, powieści przygodowej, bohaterką jest Edypa Maars, która ni stąd ni zowąd otrzymuje wiadomość, że stała się wykonawczynią testamentu swojego ex partnera.
Postać bohaterki nie kreuje nam osoby rozgarniętej, jej mąż, szkoda gadać. Tyle o fabule.

Odniosłem wrażenie, że Thomas Pynchon zbierając materiały do 49, przeglądał strych, antykwariaty. Lubi wynajdować oldschoolowe szpeja, tutaj kanwa historii osnuta jest na motywach pocztowych. Najważniejsze jest jednak łamanie klasycznych schematów gatunku. I tak moment olśnienia bohaterki następuje podczas spektaklu pewnej quasi szekspirowskiej tragedii, nawet nie próbowałem tego analizować. Pynchon zwraca uwagę i na takie detale, jak „potrzeba bliskości męskiego ciała bohaterki”, żeby ująć rzecz delikatnie.
Numer każdego rozdziału jest opatrzony inną czcionką, zaś po pewnym czasie fabułą ulega rozproszeniu. Bohaterka nie wie, czy to co robi ma jakąś rację bytu, czy nie jest robiona w konia, ale niby przez kogo.

Tak więc mamy dwa piony, pierwszy to miła i przyjemna, niezobowiązująca lektura, którą można przejrzeć podczas lotu na trasie Nowy Jork-Singapur. Z drugiej strony po przeczytaniu wracają do nas te pomijane początkowo elementy, które mogą stanowić sedno, klucz albo coś do prawidłowego zrozumienia dzieła. Oto Pynchon o którym tyle słyszałem.

Zatem czytelnik/ja nie wie, czy imię i nazwisko bohaterki to jakiś anagram, czy jak policzyć liczbę stron i podzielić przez liczbę rozdziałów, na końcu dodać 49 otrzymamy jakieś pi. Tutaj wszystko wydaje się banalne i nieistotne. Dlatego jest podejrzane. Nie zdziwię się jak ktoś obudzi się po lekturze o czwartej nad ranem z poczuciem przegapienia sedna. Może Pychona trzeba czytać dwa razy?

Mąż Edypy w pewnym momencie zyskuje słuch absolutny, koło niej co rusz pojawia się kapela rockowa o nazwie Paranoicy. To taki prztyczek w nos czytelników. Oto co was czeka. Nie analizujcie tego, nie ma sensu. Styl Pynchona polega właśnie na tym. Po przeczytaniu normalny czytelnik odkłada książkę na półkę. Tutaj tak się nie da, chyba lepiej zapomnieć, że się ją czytało, nie wracać do niej więcej. To grozi paranoją,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz