Dawno nie czułem takiego rozczarowania w trakcie czytania żadnej książki. Łaskawe było podobno swego rodzaju objawieniem, ten kawał literatury podzielił krytyków jak swego czasu Cząstki Elementarne Houellebecqa . Wiadomo nie od dziś, że aby zwrócić na siebie uwagę krytyków należy pisać odważnie, bezkompromisowo, głosić śmiałe tezy, a najlepiej to kogoś obrazić.Łaskawe spełnia wszystkie te kryteria, jest swego rodzaju podręcznikiem pt. Jak zaistnieć w tej branży.
O fabule, fikcyjna postać Obersturmfuhrera Maximiliana Aue prowadzi nas przez druga wojnę światową. Mamy zatem relację jakby z pierwszej ręki na jedne z najtragiczniejszych wydarzeń XX wieku. Już w ponad 30 stronicowym wstępie dowiadujemy się, że będziemy świadkiem rzeczy straszliwych przy których Krwawy Południk Cormaca McCarthyego. będzie bajką o kopciuszku. Istotnie, autor przedstawia wyjątkowo zimo sceny zagłady Żydów, pewna doza realizmu ucieka podczas oblężenia Stalingradu, by pod koniec znaleźć się w upadającym Berlinie, ale to nic. Gdyby chodziło tylko o to mielibyśmy do czynienia ze sprawnie napisaną literaturą wojenną. Niestety Littelowi to nie wystarczyło. Wprowadził on swego rodzaju filozofię?, która brzmi mniej więcej tak: Nie ma dobra i zła, wszystko jest względne, wszyscy są jednakowo winni, nie bądźmy obłudnikami. Jakby tego było mało jego bohater, który wypowiada te słowa jest nie do końca normalna jednostką, przy czym co ciekawe, jego anomalia jest właściwie jedyną jego formą obrony. Aue bowiem ma problem z uczuciami do własnej siostry bliźniaczki, nienawidzi matki, jest homoseksualistą, lubi czytać, słuchać muzyki (chociaż frazesy które wygłasza na jej temat mógłby wymyślić każdy), jest wrażliwy, żal mu niekiedy pomordowanych...
Ta bezwstydnie łamiąca prawo objętości książka (ma ponad 1000 stron) jest niestety napisana wyjątkowo nieudolnie. Autor pragnął aby Maksymilian Aue był świadkiem większości wydarzeń, musiał znać większość postaci, używał wyjątkowo naiwnej formy „przejść” fabularnych. W końcu niełatwo ot tak z Żytomierza dotrzeć do Stalingradu, by powrócić do Berlina. W końcu tam był finał wojny, a Maximilian Aue był przy większości ważnych z punktu widzenia historycznego wydarzeń. Nie chce tutaj zdradzać fabuły, ale Littel brnie tak głęboko, że wątki pomalutku zaczynają wymykać mu się spod kontroli. Postacie pojawiają się i znikają, wydarzenia pozornie ważne zostają strywializowane. Odniosłem wrażenie, że Jonathan Littel celowo przedłużał powieść. Jak inaczej wyjaśnić pobyt w domu męża siostry, który zajmuje ponad 50 stron, a podczas którego nie dzieje się nic, poza nieustanną masturbacją, jedzeniem, piciem, wkładaniem sobie różnego rodzaju przedmiotów w odbyt, fantazjami na temat zjadania kału, tarzania się w śniegu?!? Albo widzimy wysiłki naszego bohatera, który pragnie uwieść pewnego pięknego młodzieńca, że wbrew pozorom homoseksualizm jest dobry i fajny a Hitler nie ma nic przeciwko. Nawet Bratny by to lepiej napisał. Aue osiąga swój cel, chłopiec jest jego, no i pojawia się wezwanie, że ma ciekawą propozycję pracy w Berlinie.
Są oczywiście i dobre, ba nawet bardzo dobre momenty, zacznijmy od znakomicie poprowadzonej warstwie fabularnej w pierwszym rozdziale (500 stron), widzimy, że Littel odrobił prace domową, nie sposób zarzucić mu, że zmyśla. Czytamy to jak prawdziwy dziennik wydarzeń i jesteśmy w stanie uwierzyć autorowi. Całkiem przyzwoicie wypada rozmowa panów żołnierzy na temat zalet nowej ciężarówki, dzięki której można zabijać więźniów spalinami. Rozmowy na temat oszczędności amunicji (dwie kule na Żyda) oraz niezadowolenie żołnierzy, kiedy okazuje się, że to jednak nie wystarczy. Utworzenie specjalnych wart, podczas których m.in. nasz bohater chodzi po górze ciał pomordowanych i dobija tych jeszcze żyjących ("ręka przestała należeć do niego"). O tak, są motywy, które w jakiś niezdrowy sposób nie pozwalają na przerwanie lektury, o czym jej autor doskonale wiedział. Podobała mi się dyskusja na temat przetargu na najlepsze piece krematoryjne, konferencja dotycząca ile kalorii powinno przypaść na jednego „pracownika” Auschwitz, przy czym jednemu lekarzowi robi się smutno, bo „ to więcej niż dostawał żołnierz niemiecki pod Stalingradem”.
Jak powiedziałem są też i dobre momenty, ale książka jest zwyczajnie w świecie zła, albo co gorzej, do bólu schematyczna.. Pojawia się tam wątek surrealistyczny, kryminalny i każdy z nich ma się tak do całości jak biustonosz do kontaktu, ale szczytem szczytów jest obecność najlepszego przyjaciela pana Aue Thomasa Hausera, który potrafi pojawić się niczym Batman zawsze w ostatniej chwili by wyciągnąć naszego nazistę z opresji. Nie napiszę o końcówce, autor przekonuje, że to fragment celowo przemilczany albo pominięty przez historyków, a mianowicie spotkanie Aue z Hitlerem. Pominę to „łaskawym” milczeniem.
Podsumowując, punkt wyjściowy Łaskawych jest napisany dobrze, jednak sam w sobie nie dawałby złudzenia dzieła ambitnego. To w końcu fikcja, beletrystyka, autor poszedł więc dalej. Stworzył bohatera będącego swego rodzaju zaprzeczeniem człowieka, to humanoid, człowiek bezpłciowy, zawierający cechy ludzkie, ale napisane w języku Turbo Pascal. Dosyć szybko dowiadujemy się, że pisarz tak naprawdę pragnie czytelnika upokorzyć, dając mu do ręki swoją książkę. Łaskawe są bowiem obrazem antyczłowieka. Te błędy fabularne, te miejscami infantylne rozwiązania akcji mają tylko przytrzymać czytelnika przy lekturze. W końcu dzieło złe łatwiej ogarnąć, łatwiej zaszufladkować. Pozorna przewaga daje nam ten komfort, gdy tymczasem będziemy czytać o niegodziwości ludzkiej, będziemy znosić opisy seksualnych ekscesów, bo mamy przewagę, że nie o nas tutaj mowa. Pomyłka moi drodzy, Littel wjeżdża na naszą potrzebę zaspokojenia popędu za wszelką cenę, ubierając to w opisy działań nazistowskich Niemiec daje nam do zrozumienia, że my też powinniśmy być skazani, bo przeczytaliśmy Łaskawe. Ta książka sprawia, że stajemy się OBOJĘTNI.
Jonathan Littell, Łaskawe, przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008, s. 1040