wtorek, 30 listopada 2010

Trzy dni (1991), reż. Sharunas Bartas

To już moje trzecie podejście do tej recki. Próbuję coś mądrego wyskrobać, a jednak za każdym razem wychodzi mi coś skrajnie chaotycznego, bez ładu i składu. Mowa o filmie Shaurana Bartasa Trzy dni (Trys dienos).  Pasowałoby napisać, uwaga talent! Ale poważnie, odczuwam to samo co Krzysiek Wu. po obejrzeniu Point Blank. Na ugiętych kolanach kurczę  próbowałem ogarnąć ten film. W toalecie, w pracy, a jakże, w łóżku, nawał myśli, które trudno do kupy ogarnąć. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, to teoretycznie żadnej nowości na ekranie nie zobaczymy. Można próbować uprościć fabułę, a na pytanie, o czym to jest, odpowiem, że o dwóch młodych facetach, którzy przybywając do Kalingradu, spotykają dwie panienki i próbują sobie zorganizować nocleg. Tyle, że....



Tyle, że reżyser zastosował bardzo ciekawy zabieg, a dodać muszę, że innych filmowych Bartasów nie widziałem, więc nie wiem, czy to jego stała technika, czy też jednorazowy strzał. Po pierwsze film praktycznie pozbawiony jest dialogów. Co jakiś czas padają mruknięcia, pojedyncze słowa w stylu „Szto?” , „Parzałsta” w ten deseń. Trudno dosłyszeć się imion głównych bohaterów, a jednak ta historia czaruje, trzyma przy ekranie i puścić nie chce. Wiem co sobie myślicie, pewnie kolejna emocjonalna wydmuszka, pełna westchnień, uniesień i łez, a figę.

Obrazy, bo to one prowadzą nas przez tę historię, przypominają nieco dzieła Sokurowa. Podpatrujemy bohaterów, a kamera, czasami zapomina o pozostałej dwójce, która nagle się pojawia. Każdy gest jest ważny, każde spojrzenie. Jednym z aktorów jest Andrius Stonys, (według mnie nadzieja kina). Zdjęcia są po prostu piękne, i kurcze, wstyd się przyznać, ja od takiego kina już nieco odszedłem. To wymagający obraz, fabułę określają np. takie elementy jak dźwięki otoczenia. Tutaj podaje jedną z moich ulubionych scen. Kiedy bohaterowie znajdują pokój, chcą mieć tę odrobinę intymności dla siebie, z bloku obok  słychać odgłosy przyjęcia. Przez odsunięte zasłony wszystko widać odbywające się sex party, pijani mężczyźni, nagie prostytutki, wystarczy jedno spojrzenie na twarz  bohaterów, by wiedzieć, ze tej nocy także do niczego nie dojdzie.

Fabułą dziwnie kojarzy mi się z opowiadaniem Hłaski „Ósmy dzień tygodnia”, jednym z moich ulubionych zresztą, (ciekawe, czy Bartas miał je kiedykolwiek w ręce). Chodzi więc o podtrzymanie wyjątkowości chwili, o piękny początek uczucia. Przespać się ze sobą mogą wszędzie, ale przecież nie o to chodzi. Subtelność, czystość to jedyne co im pozostało, a dzikie miasto chce im to odebrać. To w gruncie rzeczy film o wyobcowaniu. Smutny, ale daje pewne pocieszenie. Że pewnych rzeczy nie można człowiekowi odebrać, ale trzeba też umieć o nie walczyć.

niedziela, 28 listopada 2010

Black Swan niedługo, ale najpierw...



To tak jak z Zabiciem Ciotki. Szukam, szukam i nic, a tu nagle jest. Szkolnych etiud Darrena Aronofskiego też byłem ciekaw, choć może nie aż tak. Oto dzisiaj kolega Walkiewicz na FW zdradza ku zdziwieniu swojego rozmówcy (sam wielki Darren A.), że na YT te etiudki szkolne są. I są świetne, dodaje. Znalazłem dwie. Proszę, oto one.

No time

oraz

Fortune Cookie.

P.S. Podobno najlepsza czyli Supermarket Sweep też jest, ja nie jestem pewny, jak macie ochotę pogrzebać to proszę o linka, bom ciekaw jednak tego trochę jest.

P.S.2 Jak dla mnie te dwie pozycje nie oszałamiają, ale coś tam widać. Potencjał na (dobrego?) reżysera widać. Podoba mi się to, że w przeciwieństwie do szkolnych arcydzieł  (to nie sarkazm) naszych lokalnych "gwiazd", nie widać silenia się na "emocjonalizm". Zwykła zabawa, a daje radochę zarówno dla twórcy jak i dla widza.

środa, 24 listopada 2010

Durch die Nacht mit... Harmony Korine und Gaspar Noé (2010), reż. Bruce LeBruce

Zgaduję, że spotkanie tych panów było odrobinę wymuszone. Gaspar Noe o ile mi wiadomo przebywał w Stanach z okazji premiery Enter the Void na Sundance Festival, akurat zbiegło się to z premierą Trash Humpers Korine'a (a może to był pokaz poza premierowy, nieważne). Twórcy popularnego cyklu dokumentalnego Durch die Nacht mit... postanowili skonfrontować tych panów ze sobą. Reżyseria pod kierownictwem Bruce'a LeBruce'a dała nam dokument jakich wiele, a szkoda, bo potencjał był.




Gospodarzem programu został Harmony Korine, wyluzowany, pokazuje Gasparowi miejsca gdzie spędził dzieciństwo. Od powiedzmy placu zabaw, który z czasem stał się miejscem spotkań dla młodzieży nadużywającej kwasów, po wizytę na strzelnicy, knajpę, jazdę po ulicach Nashville nocą, podpatrywanie prostytutek i tym podobne. Pomysł był dobry, ciekawie się zaczęło robić, kiedy Harmony zaprosił Gaspara do kina na seans Trashów. Widz mógł się przyjrzeć jak Harmony to sobie zorganizował. Prosta, fajna impreza, Harm jako twórca niezależny z pewnością nie zawiódł widzów na sali. Gorzej się sprawa ma , jeżeli chodzi o pana Noe. Twórca Nieodwracalnego jakoś nie mógł zdobyć się na jakąś kreatywność, niby w limuzynie zaczął coś opowiadać na temat kręcenia Enter, Harm udawał zainteresowanie, ale bądźmy szczerzy. Za takie newsy, (że realizacja filmu w samym Tokio zajęła mu kilka miesięcy,) to ja serdecznie dziękuję. Sytuacje uratował alkohol, kontrowersyjny reżyser wypił, zrobił siku do jakiejś obskurnej toalety, (co oczywiście uwiecznił dziarski LeBruce) no i jakby spuścił z cugli. Zaczął nawet chędożyć drzewo jak bohater Trashów.

Można z tego wyciągnąć wniosek, że Gaspar ma słabą głowę i naprawdę jest kontrowersyjny. Nie zamierzam oczywiście opisywać całości dokumentu, widać ten pośpiech, widać niedogranie. Tym bardziej mi szkoda, zbyt wiele improwizacji, za mało kunsztu reżyserskiego, ot filmik na potrzeby telewizji.

Największą radochę sprawiła mi niezręczna sytuacja, kiedy jakaś „młodociana przechodnia” poprosiła Harmony'ego o autograf i wspólną fotkę. Ten przedstawił jej Gaspara, tłumacząc kto on zacz, niestety nic nie wskórał. Noe z aparatem cyfrowym w łapie chcąc, nie chcąc musiał wyświadczyć fance Korine'a przysługę.


[dopisane dwie godziny później]

Tak sobie pomyślałem, spotkanie tych dwóch osobowości mogło zaowocować naprawdę ciekawym dokumentem. Tym bardziej szkoda, że temat został potraktowany tak po macoszemu. Biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie nie ujrzymy już tych dwóch panów razem, polecam pomimo wszystko ten film.


Rape zwany Gwałtem [1966], reż. Wim van der Linden

Jeszcze dorzucę dwa teksty, ale póki co, zarzucam gwałtem. Ten krótkometrażowy szorcik kolegi van der Linde był nadzieją dla mojego ulubionego ongiś nurtu nunxploitation. Pan reżyser skończył w telewizji, kręci seriale, no trudno się mówi. Sam film jest tak fajnie zły, tak "oryginalnie" sięga do klasyki gatunku, że sprawił mi olbrzymią radochę. Najfajniejszy jest tu jednak końcowy masterszot w scenie tytułowej, Gaspar Noe mógłby się wiele nauczyć.

MAŁY EDIT!!! Film gdzieś wcięło, jeszcze raz go zarzuciłem.Miłego seansu.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Rok w trumnie (1983), Roman Bratny

Nie potrafię przeliczyć ile słyszałem negatywnych opinii na temat Roku. Ta swego czasu mająca doskonałą sprzedaż pozycja była obiektem podobnie jak jej autor wielu, wielu szkalowań i kpin. Trudno jest dzisiaj obiektywnie stwierdzić, na ile są one prawdziwe. Winien wszystkiemu jest Bratny.




Pisarz, poeta, okazjonalnie scenarzysta filmowy, lubiący być na półkach., Pisał dużo, jego proza była aktualna. Jego wiersze się czytało, on sam doskonale odnajdował się w ówczesnej sytuacji politycznej. Doskonale umiał obserwować rzeczywistość, jego proza miała tę nutę cynizmu, nie gloryfikował systemu, ale nie był też łaskawy dla opozycji. Wybrał drogę „od kuchni”. Czytając Rok w trumnie człowiek ma wrażenie, że oto widzi prawdziwy obraz rzeczywistości, bo Bratny umiał to robić. Uchodził, albo starał się uchodzić za sumienie narodu. A jak to wyglądało naprawdę? Filozofia pisarza był prosta. Robić tak aby sobie nie zaszkodzić. Pisać, nie ważne o czym, ważne, żeby temat chwycił. Rok w trumnie opisuje wydarzenia poprzedzające stan wojenny, strajki. Pisarz jednak baczniej się przygląda opozycji, z perspektywy byłego aktora skazanego za morderstwo. Główny bohater wychodzi na tzw przepustkę zdrowotną, ma lewe papiery o chorobie serca no i trafia właśnie na „ten moment”. Widzi śmierć gówniarza opozycjonisty, który zresztą jest jego siostrzeńcem. Sypia z kolejnymi kobietami, a w tle przewija się postać Zenka Siekierki, współwięźnia, który także dostąpił zaszczytu chwilowego opuszczenia „cichej przystani życiowej”.
Zenek wyrasta zresztą z czasem na drugą, najważniejszą postać, będącą jakby alter ego bohatera.
W ogóle sama powieść jest napisana chaotycznie, nerwowo, autor celowo wprowadził ten zabieg, aby jego bohater pozbawiony patosu, cynik i morderca stał się bardziej wiarygodnym świadkiem. O dziwo zabieg ten wyszedł Bratnemu wybornie, czytelnik widzi postać z krwi i kości, który posługuje się zarówno językiem salonowym jak i grypserą, (o wiele prawdziwiej to wygląda niż np. w takiej Symetrii Niewolskiego). Zatem mamy tutaj najlepsze patenty, które z powodzeniem posługiwał się Hłasko, Tyrmand, a nawet i Gombrowicz. Zresztą co by nie mówić, dzisiaj proceder, który uprawiał Bratny jest czymś absolutnie normalnym. Trzeba się wypowiadać na ważne kwestie, stwarzać pozory obytego, mieć znajomości, być na antenie,... Jerzy Urban napisał, że jak Braty puści bąka, zaraz powstaje o tym nowelka. Coś w tym jest,

Jeszcze o pisarzu. Jako poeta, który zaczynał publikować w czasach okupacji łatwo mu było zaprzyjaźnić się z władzą. Używam słowa „zaprzyjaźnic”, które w tym wypadku może wywoływać pejoratywne wrażenie, ale prawdą a Bogiem, wtedy było to normalne. Pisał już o tym Miłosz. Polska Ludowa hołubiła i wspierała wszelkie pozostałości po pokoleniu Kolumbów. Siła socjalizmu wyrosła na gruncie wspomnień ofiar wojny. Najlepszym przykładem był Tadeusz Borowski, który w 1947 publikuje Pożegnanie z Marią. Władza karmiła się nienawiścią tych ludzi, łatwo było nimi manipulować. Brany wybrał jednak trzecia drogę, był na tyle inteligentny, że nie usiłował walczyć z wiatrakami. Czy ta poniekąd tchórzliwa postawa zasługiwała aż na takie potępienie środowiska literackiego? Nie znam stanu majątkowego pisarza, ale w grę wchodziła zapewne czysta zawodowa zazdrość. Rok w trumnie w końcu okazał się nazwijmy to, bestselerem. O dziwo, treść Roku nie uderza w konkretne środowisko. Postacie są umowne, łączą cechy, które można przypasować do wielu postaci, ale nic więcej z tego nie wynika. Chodzi tu o co innego, o zwykłe obalenie mitu Solidarności, której „(...)każdy wiązał wielkie nadzieję. Babcia klozetowa np. wierzy, ze ludzie przestana srać na deskę”. Tylko to Bratny skrytykował, to i olbrzymią naiwność, uległość, zapatrzenie w wielkie, nowe jutro. Czy zatem ten chaotyczny, nieskładny styl, prosty język, zasługuje aż na taką krytykę? Mam, nie wiedzieć czemu ochotę jeszcze trochę w twórczości kolegi Romana pogrzebać. Kto wie,może jego literatura jest obecnie najbardziej wiarygodnym świadectwem tejże epoki.

P.S Jak ktoś ma ochotę zobaczyć, jak ktoś jest ciekawy, bądź też chce wyrobić sobie opinie osobiście, książkę można przeczytać tutaj .

piątek, 19 listopada 2010

Throbbing Gristle, Part Two: The Endless Not (2007)

Właściwie to nie chce mi się pisać o tej płycie. Najdalej dwie godziny temu, na ich oficjalnej stronie przeczytałem, że Genesis odszedł z grupy. Ową decyzję ogłosił za pomocą poczty E mail. Grupa zmuszona była odwołać koncerty, później jednak zdecydowali się wystąpić razem jako X-TG.
No i tak, gdy słuchałem ich wywiadu udzielonego Booing Booing Video, byłem pogrążony w autentycznym szczęściu, słuchać wypowiedzi tych wiekowych, lecz nie mniej przez to twórczych osobowości dawało mi jakąś tam namiastkę wiary  w sztukę. Tymczasem, puk, puk, kupa i tyle mogę napisać.



Ostatnią oficjalną płytą czyli Part Two: The Endless not zespół na pewno nie rozczarował fanów. Oczywiście porównując do wcześniejszych labeli, płyta ma brzmienie wręcz popowe, brudy studyjne zostały praktycznie raz na zawsze unicestwione, jednak i tak jest to porcja porządnej muzy. Gatunek zw. Industrial , (który już dawno stracił swoje znaczenie) nie determinuje piosenek. Dalej mamy charakterystyczny wokal Gena, Loopy i sample, przetwarzane do niemożliwości, ubrane w niepokojące bity. I jest to na pewno w większości Sleazy’ego zasługa. Brakuje tutaj brudu, ale może właśnie przez to grupa mocno chciała zaznaczyć swoją obecność. Muszę dodać, że projekt Gena czyli te jego Psychic TV, odbieram jako rzecz słabą. Komercyjny potencjał tego halucygennego miszmaszu ulotnił się pod nawałem produkowany pośpiesznie kolejnych płyt. Dobrze Genowi tak, miast tworzyć to w czym jest najlepszy zaczął prowadzić ten swój objazdowy cyrk.



Reszta grupa również nie próżnowała, nie będę wspominał o Coilu, ale na przykładzie nawet tych późniejszych projektów Sleazyego widać olbrzymi progres tej postaci. Chris Carter poślubił Cosey Fanni Tutti, co mogło wpłynąć pozytywnie na jego życie osobiste, jednak efekty artystyczne tej pary raczej nie powalają. Co można jeszcze dodać,? Throbbing Gristle opatentowali swój Gristleizer, urządzono pomysłu Cartera, które dokonuje z dźwiękiem rzeczy niemożliwych, możliwe, że kondycja finansowa grupy wzrosła, ale niestety. Stare TG już  nigdy więcej nie powróci.

Z płyty Part two dla mnie najprzyjemniejszym numerem jest Rabbit Snare, planuję go umieścić na YT, bo to wstyd, że go tam jeszcze nie ma. To numer jazzowy, Cosey gra na trąbce, w tle rozbrzmiewa spokojnie ten głęboki dron rodem ze starych wydawnictw TG. Im jednak więcej słucham tej płyty, tym bardziej mam wrażenie, że reaktywacja TG powstała głównie z przyczyn finansowych. Nowe wcielenie Genesisa na scenie nie poraża tą energią jak za dawnych dobrych lat, a już nowe wersje starych hitów brzmią w moim odczuciu beznadziejnie.

Czy zatem warto słuchać tej płyty? Ależ jak najbardziej, dla mnie to jedno z najlepszych  „powrotów” ostatniej dekady, tyle, że to nie jest już TEN zespół. To już nie ta energia, TG nieświadomie(?)  zbliżyło się do tego, z czym walczyli dekadę temu. Do mainstreamu.

                                                                                                         Łukasz  T-Urek Grysiel 

czwartek, 18 listopada 2010

Próżnia doskonała, Wielkość urojona

oraz

 Prowokacja

w rolach głównych

Stanisław Lem


To w sumie niedoceniona pozycja, a raczej dwie, chociaż Prowokacja jest suplementem do Próżni. Stanisław Lem dedykuje wszystkim tym, którzy jego „wielostylowość” traktowali jak wadę. Zbiór recenzji nieistniejących książek jest rarytasem dla koneserów tego pana oraz gwoździem do trumny dla tych, którzy za nim zwyczajnie i po prostu nie przepadają.



Pierwsza recenzja jest oczywiście recenzją samej książki, próbą rozliczenia się z ideą Próżni .Lem zarzuca samemu sobie, że podpiera się eksperymentem, żartem aby ukryć brak pomysłów na rozwinięcie  (czyt. napisanie) opisanych dalej „książek”. Uważa, że niepotrzebnie wprowadza skrajne przypadki literackie (jakie o tym za chwilę),skoro takich dzieł napisać się nie da. Lem dla Lema jest naprawdę bezlitosny. Dość żartów. Każda kolejna recka to już brnięcie w filozofię, mnie najbardziej podoba się opowieść o Robinsonie Crusoe samozwańczym myślicielu, ale już np. trawestacje Joyce’a jakoś mniej. Fakt, że pisarz lubi innego pisarza nie musi być wstydem, ale Lem podał nam krypto receptę na napisanie czegoś podobnego do Finnegans Wake vol.2. I tak dalej i tak dalej, z przykrością czytamy, że w kolejnych reckach pomysły na fabułę zanikają , za to mamy hippikę językową, która jest jego znakiem rozpoznawczym. Najlepszym przykładem jest Nowa Kosmogonia, tutaj pisarz wprowadza szatańską koncepcje wszechświata. Znowu ubawiło mnie autentyczne zdziwienie, że autorem Nic czyli konsekwencji jest kobieta. Owa kniga miała by wyglądać mniej więcej tak: (improwizuję, bo nie pamiętam) Pociąg nie przyjechał ,a więc ona na nikogo nie czekała, nikt się nie spóźnił, zatem  nic ciekawego się jej nie przydarzyło. Możliwe, że Lem kpi sobie z modernizmu z postmodernizmem włącznie, ale jednak jest to dosyć grubymi nićmi szyte, by mogło przejść niezauważone. Inna pozycja uwagi warta to Grupenfuhrer XIV o zbiegłym naziście, który buduje swoje własne królestwo. Jak na Lema przystało to mogłaby być dobra powieść, co sam we wstępie sobie zarzucił, no ale fakt pozostaje faktem, ostała nam się ino recenzja.

Drugi tom (wydany także jako osobna powieść) Wielkość urojona, to już Lem pełną gębą. Tym, razem dostajemy wstępy wydawców, tzw. Notki do nieistniejących prac naukowych. Mnie najbardziej urzekła broszura do Ekstelopedi Vestranda w 44 Magnetomach. To takie rozwinięcie pomysłu z Kongresu Futurologicznego. Taka „encyklopedia” zawiera zbiór haseł, których nie ma, ale które będą, bądź też których nie będzie, ale mogłyby być, gdyby ktoś je wymyślił. Podobno rozwój przewidywalności komputerów potrafił określić treść książek, które będą wydawane nawet wtedy kiedy nasze słońce będzie białym karłem, a Ziemia pogrąży się  jego otchłani.

Mamy jeszcze wykład super komputera GOLEM XIV , który został zresztą naprawdę wydany jako osobna powieść. Lem dokonuje rozliczenia ze zjawiskiem zwanym, człowiekiem. Maszyna skonstruowana jako super strateg, stała się (a jakże) filozofem. Dobra rzecz, bardzo polecam.

W paru słowach o Prowokacji. Na jej skład wchodzą dwie gigantyczne recki, pierwsza dotyczy nazizmu, Lem dokonuje wiwisekcji filozofii Hitlera, obala mit. Zaangażowanie pisarza jest jednak zbyt widoczne , w końcu wojna dotknęła także i jego. (Ciekawe, że po Łaskawych Littela znowu trafiłem na Nazistów.) Druga recka dotyczy książki pt Jedna minuta. Podobno ktoś tam zabrał się za jej ekranizację, ale Lem nie byłby zadowolony. Jego Jedna minuta to po prostu zbiór tabel, zero fabuły, która zawiera nieskończone ilości danych statystycznych zawierających spis rzeczy dziejących się  podczas owej minuty. Lem patrzy krytycznym okiem na tę pozycje, ale nie ulega wątpliwości, że cała ta recka powstała, aby pisarz sobie mógł liczbami zabłysnąć. W moim odczuciu to słaba pozycja, dziwnie kontrastująca z tymi nazistami.

Podsumujmy, Lem jako mistrz stylistyki, żonglerki słownej, filozofii wymyślanej na poczekaniu, ale także wybitny ścisły umysł wpadł na pomysł, aby w ciekawy sposób przedstawić kilka swoich pomysłów. (Nie muszę chyba dodawać, skąd przyszłą inspiracja do recenzji Kongresu Futurologicznego ). Brak tu jednak dystansu, poza tym, każdy dobrze obeznany czytelnik z Lemem nie odkryje tu niczego tak naprawdę nowego, a i rzeczywiście szkoda, że te knigi naprawdę nie powstały.



Zabicie ciotki (1984), reż. Grzegorz Królikiewicz

Po latach wpisywania w wyszukiwarkę tytułu Zabicie ciotki rapidshare, oto równe dwa dni temu, eureka! Jest. Mało w sumie znane opowiadanie Andrzeja Bursy doczekało się ekranizacji i to przez samego Królikiewicza. Jest tylko jedno, no może kilka „ale.


Przeglądając filmografię tego reżysera łatwo wysnuć wniosek o pewnej manieryczności jego obrazów. Dodatkowo ciekawostką jest fakt, że ten sam reżyser, twórca genialnego Na wylot jest twórcą filmów zwyczajnie w życiu słabych. Olbrzymia nierówność każe nam się zastanawiać, czy nie obcujemy z pewnego rodzaju szarlatanerią. Czy przypadkiem ten tzw jego styl, nie jest wyznacznikiem hochsztaplerstwa, czy nie ma w tym zwykłego mydlenia oczu dla głodnych awangardy i nowatorstwa mas. Zabicie ciotki  nie rozwiewa nam tych wątpliwości.

Fabuła filmu koncentruje się na wydarzeniach tuż po zabiciu tytułowej krewnej. Bohater próbuje najzwyczajniej w świecie pozbyć się trupa, ma nawet kilka koncepcji jak swój zamiar wprowadzić w czyn. I tutaj muszę przerwać streszczenie. Piszący te słowa książkę Bursy czytał. Tam jest pewien haczyk, to z pozoru normalne dzieło jest pewnego rodzaju literackim żartem. Sam koniec, mocno surrealistyczny wprawia czytelnika w zakłopotanie, ale Andrzej Bursa gdyby żył, miałby pewnie niezły ubaw z tych, którzy próbują dorabiać do Zabicia ideologie. To podobno była pewna parodia Zbrodni i kary. Na nieszczęście Grzegorz Królikiewicz potraktował to zupełnie poważnie, dodatkowo przerysował swoją wizję. Oglądając film łatwo wpaść w sidła nadinterpretacji, można od biedy znaleźć analogie do sytuacji politycznej kraju, można próbować mówić o pewnym obalaniu mitu poety wyklętego. Można wpisać życiorys Bursy w postać Jurka, wszystko można parafrazując Kononowicza.

A to nie tak, oniryczność obrazu, który przypomina  Sanatorium pod klepsydrą Hasa utrzymany w stylistyce zaawansowanego surrealizmu, intensywność zdjęć, charakterystyczna dla Królikiewicza gra cieniem, to wszystko pięknie ładnie, ale powtarzam, to film przeinterpretowany. Reżyser zaczął analizę książki od samego końca, to co czytelnik dowiaduje się na ostatnich stronicach, tutaj mamy zapożyczenie konwencji, próbę poprawienia opowiadania. Królikiewicz nadał książce właściwy (według niego ) wymiar, to nie żart, Zabicie to zamierzone artystyczne dzieło. Bursa żył zbyt krótko aby to ogłosić. Królikiewiczowi zabrakło dystansu, nadął ten film do ostatnich granic.

Zabicie ciotki posiada kilka popisów reżyserskich, numerem jeden będzie dla mnie spowiedź i to jest jedyny moment ze „starego” Grzegorza. Niestety, poetyka filmu, karkołomna próba wytłumaczenia widzowi, co jest jawą a co snem , dla mnie to objawy postępującego stwardnienia rozsianego, które cechuje późniejszą twórczość reżysera. Niechaj mi będzie wolno nalać kolejny kieliszek i zapytać wprost, panie Grzegorzu, dla kogo pan zrobił ten film. Panie Grzegorzu, czy pan sam nie jest pewny swoich możliwości, że próbuje nam pan pojedynek z samym sobą? Panie Grzegorzu, konwencja filmu poza kadrem,  którą to przypisują panu rozmaite filmowe autorytety panu przestała wystarczać? Czy Zabicie ciotki to dowód, że wszystkiemu można nadać cechy artyzmu? Pan kluczy panie Grzegorzu, wie pan o tym?

A teraz postscriptum.

Oczywiście skłamałbym, gdybym napisał, że mnie ten obraz nie zaczarował. Skłamałbym, gdybym napisał, że oczekiwałem czegoś innego. Królikiewicz dokonał zdjęcia rentgenowskiego umysłu bohatera opowiadania. Obrazy, symbolika, tak może wyglądać wnętrze młodego, domorosłego poety. Próba pozbycia się ciotki to swego rodzaju autoterapia. Pozbycie się kajdan, wyzwolenie, nasz bohater pod koniec filmu jest bliski odzyskania swojej natury, to oczywiście nie wynika wprost z jednego i drugiego. To jest paleta obrazów, umiejętnie dobranych, przypisanych pewnym elementom jaźni. To nie jest popis architekta, ale koncentracja na samej desce kreślarskiej. I tu reżyser dokonał czegoś niemożliwego, jednak film nie jest przez to łatwiejszy w odbiorze. Zaduch, klaustrofobiczna atmosfera mieszkania bohatera może przytłoczyć widza. Tak się rzeczywiście dzieje, powody są dwa. Pierwsze to trywialność symbolu, jego znaczenie traci swoją siłę, widz się uodparnia na jego działanie, druga to sam konspekt. Królikiewicza łatwo rozszyfrować, zakończenie może zaskoczyć, ale brakuje efektu. Widz odczuwa niedosyt, ponieważ reżyser obnażył wszystkie swoje karty. Zatem błąd polega chyba na metodologii dzieła. Podobny zabieg zastosował w Forcie XIII, ale tam mieliśmy eksperyment polegający na zamknięciu widza razem z uwięzionymi, tymczasem tutaj widz przygląda się temu z ekranu telewizora, Grzegorz Królikiewicz potraktował bowiem nas jak rekwizyt.

                                                                                                                  Kulturek Królikowski

Pi.Es. Innym obrazem, który pod względem zdjęć jest bliski do Zabicia to Jak daleko stąd, jak blisko pana Konwickiego. Może to będzie dodatkową zachętą, nie wiem.

poniedziałek, 15 listopada 2010

sobota, 13 listopada 2010

LUDZKOŚĆ

Jestem świeżo upieczoną bułeczką po seansie dwóch obrazów, Ludzkości Dumonta oraz Możliwości Wyspy Michela Houellebecqa. Piszę ten tekst próbując zebrać myśli, zatem proszę o wybaczenie za niezamierzoną chaotyczność. Oczywiście to dosyć kontrowersyjne zestawienie, mocno niesprawiedliwe, zwłaszcza dla Ludzkości, która jest wybitnym filmem w porównaniu z ekranizacją Wyspy, którą złośliwi mogą nazwać „zachcianką, kaprysem, próbą udowodnienia, chęcią zysku na produkcie” ale posiadającą wcale konkretną tezę.




W Ludzkości Dumont kreuje typ bohatera autystycznego. Mamy tam do czynienia z trójką przyjaciół, na plan pierwszy wysuwa się Pharaon de Winter, który pełni funkcję komisarza Policji. Film rozpoczyna się w momencie, kiedy zostaje znalezione ciało 11 letniej dziewczynki, jednak motyw śledztwa zostaje zepchnięty na dalszy plan. Tak naprawdę osią filmu są relacje pomiędzy trójką bohaterów. Z fabuły nie dowiadujemy się wiele na temat głównego bohatera. Żyje z matką, pielęgnuje działkę, podobno jego babka była sławna malarką. Skrycie podkochuje się w dziewczynie z sąsiedztwa Domino. To druga ważna postać w filmie. Jej stosunek do Pharaona jest oparty na litości. To z jej ust widz dowiaduje się, że jej sąsiad stracił dziewczynę i dziecko, jednak jej litość nie polega na uczuciu. Pragnie ona wypełnić pustkę przy pomocy swojego ciała. Pragnie by Pharaon cały czas przy niej był, zabiera go razem ze swoim chłopakiem Josephem czy to na kolacje, czy to na wycieczki... Nie widzi, że swoim zachowaniem potęguje jego ból. Joseph zdaje sobie sprawę z tej gry, niczym Albert (narzeczony Werterowskiej Lotty) akceptuje postawę Domino.

Dumont prowadzi fabułę spokojnie. To oczywiście wyznacznik jego stylu, brak tutaj wszelkiego rodzaju efekciarstwa jeżeli lubujemy się w pięknych kadrach, tego tutaj nie uświadczymy. Sami bohaterowie to postacie z krwi i kości do bólu. Widać ich nadwagę, pot, toporny makijaż Domino. Jest tego więcej, jednak tym czym naprawdę wyróżnia się ten obraz to ogromny chłód. Pomimo naturalizmu postacie nie potrafią zdobyć się na jakiekolwiek słowa ciepła. Morderstwo dziewczynki wydaje się problemem społecznym, występuje pewna mechanika, Pharaon wspomina swoją rodzinę, ale nie angażuje się emocjonalnie do prowadzenia śledztwa. Tragizm tej postaci polega na nieumiejętnym „organizowaniu” uczuć. To oczywiście wyjątkowo subiektywna wizja reżysera. Czy tak nas widzi Dumont? Kalekich, słabych i pustych? Kontrowersyjność Ludzkości polega teoretycznie na niewłaściwym obiekcie badań. Reżyser tworzy pewną patologię, którą nazywa Ludzkością. Nadając takie cechy, odbiera im tym samym człowieczeństwo.
Ciekawostka, bohater będący przodkiem malarki, w pewnym momencie uruchamia keybord. Jego gra jest straszna, pozbawiona sensu, rytmu, okropna melodia, tak jakby Dumont trywializował sztukę, która podobno jest pewnym wyznacznikiem naszej cywilizacji.




Michel Houellebecq to pisarz, który zaliczył swoje pięć minut sławy. Jego ostatnia powieść Możliwość Wyspy, którą sam nazywa kwintesencją swojej twórczości została odebrana z mieszanymi uczuciami. Pisarz jednak tak polubił swoją książkę, że postanowił własnymi rękoma dokonać jej ekranizacji. I tu na wstępie muszę zaznaczyć dwie uwagi. Pomijając aspekty techniczne, Houellebecq albo próbował dopisać (czyt. rozbudować) wątki, które nie zmieściły się w powieści, albo z braku pomysłów uprościł scenariusz akcentując prostsze fabularnie wątki. Niestety, film tylko i wyłącznie przez to traci. Nie zamierzam tutaj pastwić się nad tym filmem, mam tą przewagę, że książkę znam, nie zamierzam także zdradzać o co tutaj do kur#$ nędzy chodzi, jednak w pewnym momencie intencje jego i Bruno Dumonta stały się zbieżne.
Michel Houellebecq twierdzi, że rodzaj ludzkości jest skażony, brakiem zrealizowanej obietnicy przez Chrystusa czyli nieśmiertelności. Cała nadzieja w klonowaniu, główny bohater Daniel jest komikiem, twórcą jednoosobowych kontrowersyjnych skeczy, w filmie tego nie zobaczymy, ja sam nie mam pojęcia jak taki skecz miałby wyglądać, w filmie Daniel jest synem założyciela sekty.  Reżyser uważa, że dopóki człowiek będzie przychodził na świat z ciała kobiety (czyli w sposób naturalny), nastąpi jego rychły upadek. Będzie doświadczał bólu i cierpienia egzystencjalnego. Warto dodać, że sekta osiąga swój sukces. Wybiegamy sporo naprzód i widzimy żyjące klony Daniela, puste skorupy, całkowicie samowystarczalne. Mamy więc Daniela 2, Daniela 3 i tak dalej. Oczywiście taka wizja przyszłości nie wygląda zbyt zachęcająco. Któreś tam wcielenie Daniela znajduje dziennik jego pierwowzoru, czyta historię jego życia, dowiaduje się o uczuciu do pewnej kobiety. W książce jest to Marie, w filmie to niewymawiająca ani jednego słowa czarna dziewczyna.
Film jest tak zły, że aż dobry, przy czym jak napisałem, nie chodzi nawet o braki techniczne. To co Dumont pokazał na przykładzie nie będącego kryminałem kryminału, Houellebecq próbuje łopatologicznie wytłumaczyć, że w taki sposób to daleko nie zajdziemy. Dumont nie przyjmuje postawy cynika, jest raczej filozofem, zadaje kłam tezie jakoby życie w społeczności pełni funkcję fundamentalną człowieczeństwa. Uważa/ uważał, że ludzie nie są zdolni do okazywania uczuć, albo inaczej, okazują je ale w formie automatycznego impulsu. Ginie dziecko, należy płakać, sprawca jest złapany to cieszymy się, Houellebecq musi w swoim świecie dokonać redukcji populacji, zamienić człowieka w manekina, powielającego swoje DNA. Obaj reżyserzy są jednakowo bezlitośni, Pharaon de Winter żyje karmiąc się swoim cierpieniem, Daniel nie potrafi odnaleść ciepła i uczucia w swoim życiu, tylko z czyjej winy? Czego im obydwu brakuje? Zwykłej, czystej miłości, to co odważył się pokazać we Flandrii Dumont, reżyser Wyspy nieśmiało stwierdza w zakończeniu powieści.
Nagrodzona w Cannes Ludzkość jak wspomniałem jest dziełem pretendującym do miana traktatu filozoficznego. Jej niejednoznaczność, wielowymiarowość idealnie wyrażona w prostej reżyserii zawiera wszystko to, co zabrakło Wyspie. Michel Houellebecq nie jest sprawnym reżyserem, ale estetyka, którą obrał do wyrażenia swojej myśli wydaje się pasować. Obydwaj stosują poetykę pustki, chłodu. Zwłaszcza obraz Houellebecqa Ten film jest w gruncie rzeczy  obrazem poetyckim niż fabularnym.

Trochę się pogubiłem, ale  wiem o co mi chodziło. Pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy patrząc z perspektywy czasu na filmografię Dumonta oraz twórczość literacką Houllebecqa była taka, że obydwaj panowie zaczęli weryfikować swoje poglądy. Czy to artystyczny kaprys, chwilowy przypływ optymizmu, a może prawdziwe przebłyski nadziei?

środa, 10 listopada 2010

Sztuka dla dorosłych

Adult only!!!



Prawdę powiedziawszy kategoryzacja pornografii jako niezależnej dziedziny sztuki zawiera pewną dozę przesady. Nie bójmy się powiedzieć, że nawet napakowany artyzmem pornograficzny obraz ma szansę zostać w pewnym momencie przerwany przez widza, który (z powodów wiadomych) nie dotrwał do kulminacyjnego punktu dzieła. Pamiętajmy o założeniu pierwotnym, o czym szczególnie musi pamiętać reżyser takiego obrazu, ważny jest przede wszystkim widz i jego osobisty „gust”. Tego komfortu nie można widza pozbawiać, chyba, że mowa o Salo, ale to do pornografii zaliczyć trudno. Żeby daleko nie sięgać, słynne Głębokie Gardło ma swoje mocne miejsce w historii kina, jednak jego wartość liczy się przede wszystkim na przekroczeniu pewnych granic dostępności „brudnego filmu”. W dokumencie Inside Deep Throat wypowiada się jedna wiekowa kobieta, „nie lubię takich filmów, ale chciałabym osobiście decydować czy chcę go obejrzeć czy nie”. Pamiętam, że reżyser wplótł ujęcia eksplodujących silników promu kosmicznego podczas sceny fellatio z Lindą Lovelace, ale to chyba wszystko jeśli chodzi o artyzm. Nie próbuję oczywiście dyskredytować tego filmu, w końcu reżyser starał się zadbać o stronę wizualna i plastyczną, to nie jest moi drodzy tylko eksploatacja sexu, to jest także jakiś zamysł. Łechtaczka w gardle Lindy stała się pewnego rodzaju symbolem i na tym poprzestańmy. Nie musimy dopisywać interpretacji, nie o to chodzi. Jednym z najciekawszych filmów porno jakich zdarzyło mi się swego czasu obejrzeć było Oh! Rebuceteio nijakiego Cláudio Cunha. Ten zachwycający od strony wizualnej pornol oferujący konkretny explit sex oferuje widzowi wizję, próbę dialogu, widz chce oglądać, a nie tylko szukać bodźców. Mamy tam dopieszczoną stronę wizualną, która może kojarzyć się nawet z dziełami Almodowara. Inny przykład, legendarna wersja Caliguli z doklejonymi akcentami pornograficznymi jest obrazem wyjątkowo nieudanym. Sam film oczywiście się broni, jednak chyba nie ma wątpliwości, że byłby on znacznie ciekawszych bez tych XXX tra dodatków. Przy czym trzeba tu sprostować, te wyżej omówione pozycje to kino czysto erotyczne, które pretenduje do miana kina artystycznego, tymczasem w Caliguli występuje sytuacja odwrotna. To film historyczny, który zawiera pewne. „elementy”. Na podobnej zasadzie można uznać Brązowego Królika Gallo, Kena Parka Clarka(chociaż ten film balansuje na granicy znacznie intensywniej) albo kino transgresji nowojorskiej.


Ostatnim obrazem jaki udało mi się obejrzeć było Behind the green door autorstwa braci Michell. Ten przełomowy obraz (dlaczego, o tym za chwilę) nakręcony w 1972 roku jest kolejnym po Głębokim Gardle filmem, który mógł być kamieniem milowym traktującym pornografię jako środek wyrazu artystycznego. Fabularnie oczywiście nie powala, spotykają się trzej mężczyźni w objazdowym barze, jeden z nich, a jest to kierowca ciężarówki opowiada pewna historię. Dodam, że scena rozmowy w barze to po prostu długa sekwencja na statywie z książkowym do bólu montażem, zatem ten wstęp zbytnio nie zachęca. Bohaterka Gloria grana przez Marilyn Chambers zostaje w telegraficznym skrócie porwana i „zmuszona” do wzięcia udziału w sytuacji czynnej zwanej potocznie orgią. Tutaj muszę dodać, że tuż po napisach widzimy jak nasza bohaterka jedzie ładnym czerwonym autkiem przez pusta drogę, podobno w takich produkcjach( czytałem to gdzieś) najlepiej sprzedają się bogate lub dobrze usytuowane kobiety, takie ogląda się najchętniej. No cóż, zdaje sobie sprawę, że może nie brzmi to wszystko jako jakaś niesamowita rekomendacja, dajmy jednak Drzwiom szansę. Tutaj nie muszę spojlerzyć, nie ma po co. Po jakimś czasie występuje sex wszelkiego rodzaju (może poza tym już skrajnie skrajnym) , łącznie ze slow motion oraz całą masa filtrów w scenie powiedzmy kulminacyjnej. Innymi słowy reżyser „coś chciał pokazać”, ciekawostką jest to, że te w gruncie rzeczy mało odkrywcze patenty jakoś tak przemówiły do publiki. Mam tutaj niebezpieczne skojarzenie z Avatarem, tam też występuje pewna uniwersalność, a tutaj występuje po raz pierwszy biała kobieta z czarnym mężczyzna, w dodatku z makijażem a la wódz plemienia. Film uznanie zdobył, doczekał się kopii na 35 mm taśmę, zaczął być oglądany, zdobył widownię i uznanie krytyki.

Nie bójmy się powiedzieć, to tani artyzm, ale ile bym dał, żeby tak współczesne kino porno wyglądało. Ile z tego zostało, czy winą były wymagania widza, czy może powszechna dostępność pornografii? Internet, ostatecznie każdy dzisiaj może kupić kamerę cyfrową i wynająć pokój w ładnym domku. Przecież bracia Mitchell nie ślęczeli godzinami nad scenariuszem, nie tworzyli jakiegoś tam portretu epoki, nie poruszali kwestii społecznych, a jednak Drzwi w jakiś sposób jednoczą, to skupisko ludzi uprawiających seks różnego rodzaju. Kobieta otyła nie jest tutaj potraktowana jak tania pożywka dla zwolenników BBW, mężczyzna przebrany za kobietę uczestniczy na równych zasadach, co inni, to nie jest orgia brygady starterów napakowanych testosteronem. To zwyczajni ludzie. To trochę taki miks kulturowy, a w finale mamy tą zabawę optyką, kolory, eksplozja i... nagle bierzemy udział w jakimś wideo arcie albo performance, w gruncie rzeczy to historia o sporej dawce oniryzmu, no ale trzeba niestety wytrzymać do końca.

Oh! Rebuceteio (1984), reż.  Cláudio Cunha

I o to tylko mi chodzi, pornografia jest gatunkiem niewymagającym, ale niektórzy potrafili to wykorzystać, potrafili nasycić dyskretnie obraz, pomyśleli nie tylko o facecie stękającym przed telewizorem,ale pamiętali, że tworzą FILM, za który będą rozliczani. Ja kupuję coś takiego, film pornograficzny miał potencjał, który był konsekwentnie niszczony. To co dzisiaj widzimy, te pojedyncze przykłady odwagi reżyserów to już tylko powtórka z rozrywki. Jak odnieść sugestywną anatomię Antychrysta Von Triera? Toż to popłuczyny są. To przelotny romansik, ledwie flirt z formą, co z tego, że Zentropa nie wstydzi się produkować kina pornograficznego, skoro są to niczym nie wyróżniające się produkcje? Odpowiedź jest prosta, bo są robione tylko dla pieniędzy. Dla taniego prestiżu. Pomyśleć, jak się to towarzycho obchodzi ze swoją „otwartością”. Ileż to razy Lars się nosił z zamiarem nakręcenia dobrego pornosa? A taki podobno liberalizm tam panuje, wstyd.

Pasuje teraz dokonać podsumowania, tylko nie ma za bardzo z czego i jak. Jak wiadomo specyfika pornografii to wywołanie odpowiednich bodźców, który film,  tego nie będzie przestrzegać, ten automatycznie traci to miano. Jedyny ratunek w obrazie, kolorystyce, można eksperymentować z dramaturgią, można próbować nadać postaciom pewne cechy, tylko na ile to wystarczy? Kolaboracja z innymi gatunkami typu horror, sci fi także, ale takie próby chyba już były. Co jeszcze? Pamiętny projekt Destricted, który miał pomóc pornografii zaistnieć zawiódł, nie wyłonił tego, czego widz oczekiwał, albo inaczej. Wydawało się, że reżyserzy poszli po najmniejszej linii oporu. O Serbskim filmie nie wspominam, to ta sama branża co 8mm, przekroczenie pewnych granic raczej zaszkodziło pornografii samej w sobie niż jej pomogło wyjść z cienia. Pozostaje chyba tylko katować Pinku Eiga w nadziei na odnalezieniu jakiejś perełki czego na razie z czystego lenistwa się nie podejmuję.


poniedziałek, 8 listopada 2010

Problemy pana Antona


Anton Corbijn nie dość, że fotograf to jeszcze holender z pochodzenia, którego surowość, pewien charakterystyczny sznit uczynił znakiem rozpoznawalnym, ten który jest współodpowiedzialny za karierę Depeche Mode zapragnął oto stać się reżyserem filmowym. Nie jest to oczywiście jedyny przypadek, wszakże mistrz Kubrick także zaczynał od tego zacnego zawodu. Anton Corbijn wszak miał na swoim koncie szereg zrealizowanych przez siebie wizji, już to w klipach albo projekcjach na koncertach wyżej wymienionych Depeszów albo U2. Mnie najbardziej zaintrygował eksperymentalny dokument o jednym z największych artystów awangardowych naszych czasów, Donowi Van Vliet. Do obejrzenia tutaj.



Ten robiony metodą „coś z niczego” mało znany obraz zdradzał potencjał początkującego reżysera, nie inaczej stało się z Linear, obrazem muzycznym do ostatniej jak dotąd płycie U2 No Line on the Horizon.

Pierwszym długim metrażem jak pamiętamy było Control. Obraz zadziwiająco udany, nawet nie chodzi o jakiś tam wyszukany kunszt reżyserski, bo takiego nie było, ale Corbijn „wskrzesił” tę pominiętą przez masy grupę Joy Division. Co prawda fani tychże mogli poczuć pewne zażenowanie, kiedy odtwarzający role muzyka Sam Railey w niczym nie przypominał słuchającego Sex Pistols panczura, a raczej chłopca mającego gigantyczne problemy emocjonalne. Obraz jednak został dobrze przyjęty. Corbijn nawet popełnił autoplagiat, mianowicie umieścił w filmie swój własny teledysk do Love will Tears Us Apart Jego surowa konwencja, bez przesadyzmu ukazanie pewnych wrażliwości, wreszcie pewna bezkompromisowość-to nie pusta gloryfikacja Joy Division tylko punkt widzenia zdradzanej i zaniedbywanej żony muzyka. 



O ile debiut dawał nadzieję na powiedzmy przynajmniej przyzwoitego rzemieślnika, o tyle jego kolejny obraz Amerykanin z Georgiem Clooneyem ujawnił braki warsztatowe reżysera. Odsyłam do recenzji Arka, ja pragnę dodać ze swej strony tylko to co odczułem. Corbijn niestety nie kocha kina, nie jest ani pasjonatem grozy, klasyki, gatunkowości, ani co ważniejsze, dobrze skrojonego scenariusza. Holender wyznaje zasadę, że ładny obraz zadowoli widza, że odwoływanie się do Samuraja Melville'a wypełni niedostatki. Kto w ogóle przylepił Amerykaninowi tę etykietę? To co najwyżej luźne nawiązanie, dla mnie ten obraz jest klonem innego nieudanego obrazu Limits of Controls Jarmusha. Tyle że Jarmush zwany Jimem swój dorobek ma, jemu wybaczę ten bełkot pełen cytatów, w gruncie rzeczy nie widzę potrzeby znęcać się nad Limitami. Amerykanin Corbijna jednak pozuje na kino dojrzałe, a dla mnie to kino niedoróbek. Psychologiczny obraz bohaterów jest wręcz infantylnie płaski, podobną sztuczkę obserwowałem w arcydziele horroru Pile 3D, tyle, że tam psychologia stylu zerowego jest jak najbardziej na miejscu. 



Teraz refleksja, jeżeli Corbijn pragnie zaistnieć jako reżyser powinien kilka rzeczy. Zainwestować w produkcję dokumentów, dzięki czemu dostrzeże ludzi, a nie ich teledyskowe zarysy oraz niech zacznie pisać scenariusze. Niech zacznie oglądać kino gatunków, niech nakręci krótki metraż, (byle nie z U2,) krótko mówiąc niechaj ćwiczy. Dla mnie to pomimo wszystko gość z potencjałem i tego się chwilowo będę trzymał.
Amerykanin pokazał, że ładny obraz nie wystarczy, że film to nie folder z przewodnika turystycznego, ale pewna metafizyka. Ostatecznie może powrócić do swoich teledyskowych wizji, dlaczego nie, są oryginalne i nowatorskie. Corbijn odcinając się jednak od swoich korzeni ma szansę stać się reżyserem drugiej kategorii, dla którego szczytem marzeń może być posada reżysera blockbasterów. Jeżeli tak się stanie, czego mu nie życzę, wtedy być może powiemy, że Amerykanin to ostatni autorski obraz Holendra. Marna pociecha.

Łaskawe, Jonathan Littel


Dawno nie czułem takiego rozczarowania w trakcie czytania żadnej książki. Łaskawe było podobno swego rodzaju objawieniem, ten kawał literatury podzielił krytyków jak swego czasu Cząstki Elementarne Houellebecqa . Wiadomo nie od dziś, że aby zwrócić na siebie uwagę krytyków należy pisać odważnie, bezkompromisowo, głosić śmiałe tezy, a najlepiej to kogoś obrazić.Łaskawe spełnia wszystkie te kryteria, jest swego rodzaju podręcznikiem pt. Jak zaistnieć w tej branży.

O fabule, fikcyjna postać Obersturmfuhrera Maximiliana Aue prowadzi nas przez druga wojnę światową. Mamy zatem relację jakby z pierwszej ręki na jedne z najtragiczniejszych wydarzeń XX wieku. Już w ponad 30 stronicowym wstępie dowiadujemy się, że będziemy świadkiem rzeczy straszliwych przy których Krwawy Południk Cormaca McCarthyego. będzie bajką o kopciuszku. Istotnie, autor przedstawia wyjątkowo zimo sceny zagłady Żydów, pewna doza realizmu ucieka podczas oblężenia Stalingradu, by pod koniec znaleźć się w upadającym Berlinie, ale to nic. Gdyby chodziło tylko o to mielibyśmy do czynienia ze sprawnie napisaną literaturą wojenną. Niestety Littelowi to nie wystarczyło. Wprowadził on swego rodzaju filozofię?, która brzmi mniej więcej tak: Nie ma dobra i zła, wszystko jest względne, wszyscy są jednakowo winni, nie bądźmy obłudnikami. Jakby tego było mało jego bohater, który wypowiada te słowa jest nie do końca normalna jednostką, przy czym co ciekawe, jego anomalia jest właściwie jedyną jego formą obrony. Aue bowiem ma problem z uczuciami do własnej siostry bliźniaczki, nienawidzi matki, jest homoseksualistą, lubi czytać, słuchać muzyki (chociaż frazesy które wygłasza na jej temat mógłby wymyślić każdy), jest wrażliwy, żal mu niekiedy pomordowanych...

Ta bezwstydnie łamiąca prawo objętości książka (ma ponad 1000 stron) jest niestety napisana wyjątkowo nieudolnie. Autor pragnął aby Maksymilian Aue był świadkiem większości wydarzeń, musiał znać większość postaci, używał wyjątkowo naiwnej formy „przejść” fabularnych. W końcu niełatwo ot tak z Żytomierza dotrzeć do Stalingradu, by powrócić do Berlina. W końcu tam był finał wojny, a Maximilian Aue był przy większości ważnych z punktu widzenia historycznego wydarzeń. Nie chce tutaj zdradzać fabuły, ale Littel brnie tak głęboko, że wątki pomalutku zaczynają wymykać mu się spod kontroli. Postacie pojawiają się i znikają, wydarzenia pozornie ważne zostają strywializowane. Odniosłem wrażenie, że Jonathan Littel celowo przedłużał powieść. Jak inaczej wyjaśnić pobyt w domu męża siostry, który zajmuje ponad 50 stron, a podczas którego nie dzieje się nic, poza nieustanną masturbacją, jedzeniem, piciem, wkładaniem sobie różnego rodzaju przedmiotów w odbyt, fantazjami na temat zjadania kału, tarzania się w śniegu?!? Albo widzimy wysiłki naszego bohatera, który pragnie uwieść pewnego pięknego młodzieńca, że wbrew pozorom homoseksualizm jest dobry i fajny a Hitler nie ma nic przeciwko. Nawet Bratny by to lepiej napisał. Aue osiąga swój cel, chłopiec jest jego, no i pojawia się wezwanie, że ma ciekawą propozycję pracy w Berlinie.

Są oczywiście i dobre, ba nawet bardzo dobre momenty, zacznijmy od znakomicie poprowadzonej warstwie fabularnej w pierwszym rozdziale (500 stron), widzimy, że Littel odrobił prace domową, nie sposób zarzucić mu, że zmyśla. Czytamy to jak prawdziwy dziennik wydarzeń i jesteśmy w stanie uwierzyć autorowi. Całkiem przyzwoicie wypada rozmowa panów żołnierzy na temat zalet nowej ciężarówki, dzięki której można zabijać więźniów spalinami. Rozmowy na temat oszczędności amunicji (dwie kule na Żyda) oraz niezadowolenie żołnierzy, kiedy okazuje się, że to jednak nie wystarczy. Utworzenie specjalnych wart, podczas których m.in. nasz bohater chodzi po górze ciał pomordowanych i dobija tych jeszcze żyjących ("ręka przestała należeć do niego"). O tak, są motywy, które w jakiś niezdrowy sposób nie pozwalają na przerwanie lektury, o czym jej autor doskonale wiedział. Podobała mi się dyskusja na temat przetargu na najlepsze piece krematoryjne, konferencja dotycząca ile kalorii powinno przypaść na jednego „pracownika” Auschwitz, przy czym jednemu lekarzowi robi się smutno, bo „ to więcej niż dostawał żołnierz niemiecki pod Stalingradem”.

Jak powiedziałem są też i dobre momenty, ale książka jest zwyczajnie w świecie zła, albo co gorzej, do bólu schematyczna.. Pojawia się tam wątek surrealistyczny, kryminalny i każdy z nich ma się tak do całości jak biustonosz do kontaktu, ale szczytem szczytów jest obecność najlepszego przyjaciela pana Aue Thomasa Hausera, który potrafi pojawić się niczym Batman zawsze w ostatniej chwili by wyciągnąć naszego nazistę z opresji. Nie napiszę o końcówce, autor przekonuje, że to fragment celowo przemilczany albo pominięty przez historyków, a mianowicie spotkanie Aue z Hitlerem. Pominę to „łaskawym” milczeniem.

Podsumowując, punkt wyjściowy Łaskawych jest napisany dobrze, jednak sam w sobie nie dawałby złudzenia dzieła ambitnego. To w końcu fikcja, beletrystyka, autor poszedł więc dalej. Stworzył bohatera będącego swego rodzaju zaprzeczeniem człowieka, to humanoid, człowiek bezpłciowy, zawierający cechy ludzkie, ale napisane w języku Turbo Pascal. Dosyć szybko dowiadujemy się, że pisarz tak naprawdę pragnie czytelnika upokorzyć, dając mu do ręki swoją książkę. Łaskawe są bowiem obrazem antyczłowieka. Te błędy fabularne, te miejscami infantylne rozwiązania akcji mają tylko przytrzymać czytelnika przy lekturze. W końcu dzieło złe łatwiej ogarnąć, łatwiej zaszufladkować. Pozorna przewaga daje nam ten komfort, gdy tymczasem będziemy czytać o niegodziwości ludzkiej, będziemy znosić opisy seksualnych ekscesów, bo mamy przewagę, że nie o nas tutaj mowa. Pomyłka moi drodzy, Littel wjeżdża na naszą potrzebę zaspokojenia popędu za wszelką cenę, ubierając to w opisy działań nazistowskich Niemiec daje nam do zrozumienia, że my też powinniśmy być skazani, bo przeczytaliśmy Łaskawe. Ta książka sprawia, że stajemy się OBOJĘTNI.

Jonathan Littell, Łaskawe, przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008, s. 1040