Za ten film zabierałem się chyba z tuzin razy. Trochę mi teraz głupio pisać o nim, to trochę jak musztarda po kolacji. Obojętnie koło tego obrazu po prostu przejść się nie da, te moje chaotyczne wypowiedzi proszę traktować jako próbę złożenia kupy w całość (i odwrotnie).
Przyznaję się też bez bicia, że Synekdocha to film, który wzbudzał ( i dalej wzbudza) we mnie wyjątkowo skrajne emocje. Od znudzenia przez zaciekawienie, irytację i rozczarowanie, po zachwyt. Film pana Kaufmana możemy śmiało zaliczyć do kuriozalnych przykładów kinematografii, kiedy obraz/twórca staje się pretendentem do przesunięcia granic formy jako takiej na grunt teatralny. Niekoniecznie ten proceder odbywa się pod względem wizualnym. To też. Głównie film czerpie esencje z samego jądra definicji dramatu. Mała dygresja odnośnie dramatu wagnerowskiego. Jego twórca, Ryszard Wagner dążył do pozbawienia opery swojego „komercyjnego” charakteru. Oczywiście mówimy w dużym uproszczeniu, a wracając do Synekdochy. To jeszcze nic nie znaczy, znamy takie przypadki, ale w tym wypadku może to być największy gwóźdź do trumny dla tego filmu. Miejscami miałem wrażenie, że obserwuję podręcznik dramaturga w transkrypcji na życie Cadena Cotarda.
Reżyser, który zasłynął jako twórca niebanalnych scenariuszy mógł stworzyć obyczajówkę, dziełko silące się na prostym zabiegu. Oto znany i ceniony dramaturg odkrywa, że jego życie jest puste i pozbawione celu. Po odejściu żony z dzieckiem pragnie on zrekompensować swoje życie. Pragnie stworzyć dzieło totalne, nie wie, że do samego końca oszukuje siebie samego. To co widz potrafiłby się domyśleć już po pół godzinie seansu, autor dramatu pozostawionego bez tytułu musi stopniowo uświadamiać sobie co jakiś czas. Teraz najlepsze, Kaufman doskonale o tym wie, gra widzowi na nosie. Kusi go tym prostym rozwiązaniem. Pierwszy nasuwający się nam wniosek - osią filmu są egzystencjalne rozterki bohatera. Jego wykreowany bohater przechodzi na oczach widza pewne przepoczwarzenie. Bohatera filmu w bohatera dramatu. Notabene, na Filmwebie w opisie czytamy taki tekst: granice pomiędzy jawą a rzeczywistością powoli przenikają się”. Cytat jest oczywiście niedokładny, ale mniejsza.
Do głosu dochodzi zatem nie tylko egzystencjalizm, ale także klasyczna freudowskie libido bohatera, w pewnym momencie możemy wysnuć wniosek, że Caden Cotard jest gejem. Mamy także dramat artysty niespełnionego, romantyka i nihilisty zarazem. Mamy także klasyczny lęk przed śmiercią z równie do bólu sztampowym poczuciem winy. Przekrój, leksykon, oto jacy są bohaterowie sztuk wg Charliego Kaufmana.
Naturalnie reżyser tworząc scenariusz wywracając schemat bohatera filmowego, ale mało tego, on kaleczy „przekształca” także swój film Znowu uproszczenie, to ten rodzaj scenariusza, który nagle zaczyna przypominać scenariusz jego bohatera. Zabieg o o tyle czytelny, że aż niewiarygodny. Film zyskuje przez to głównie na długości. To także swoista pułapka. Prosty eksperyment, aby sobie to uświadomić. Jeżeli David Lynch tworzy spontanicznie swoje scenariusze, pisze na zasadzie intuicji, ewentualnie w grę wchodzi manipulacja widzem, osiągnięta są pomocą inteligentnego podkreślenia formy, to podobnie Kaufmann, aby uwiarygodnić nieudolność dramatu Cadena Cottarda również dokonuje hochsztaplerki a film zaczyna przypominać sterowiec Zeppelin, którego spotka wiadomy los. Zatem Kaufmannowi nie chodzi o reżyserię, chodzi mu o odpowiednie oświetlenie upadku.
Żeby nie było, to nie porównanie do Davida Lyncha. Jednak zarówno u jednego jak i u drugiego czuć ten niepokój „czy ja przypadkiem nie dorabiam sobie jakiejś ideologii”? Zatem Synekdocha jest filmem zarówno złym jak i genialnym? Czy tak się powinno kręcić filmy? Czy gigantyzm scenariusza, a trzeba podkreślić, ze miejscami Kaufmann objawia iście mistrzowski talent teatralny, nie psuje obrazu jako całości? Przecież to chyba jeden z najbardziej nierównych obrazów jakie widziałem. Reżyser wprowadza wątki ważne dla fabuły opieszale, na plan pierwszy często dochodzą grymasy, westchnienia. Chwilami odczuwałem przesyt obrazem Cadena, marudzącego dla samego marudzenia. W filmie nie uświadczymy płynności w dialogu jak w dramatach Woodiego Allena. Pointy są odbierane przez widza dopiero w odniesieniu do pewnych sytuacji, te lubią pojawiać się po jakimś czasie. Streszczenia tego filmu nastręczyło mi olbrzymią trudność, moja żona patrzyła na mnie jak na osobę psychicznie chorą. Od kwestii „sprzątaczki” trzeba wziąć pod uwagę na karkołomność obrazu, Te hippiczne popisy reżysera są ciekawe, jednak chodzi tutaj raczej o sens ich zastosowanie. Tworzy się więc metafora, która ma olbrzymi transparent „ KINO METAFORYCZNE”. Niestety jest nawet gorzej, Kaufman (możliwie, że świadomie) powiela patent z „Być jak John Malkovich”
Na szczęście, to co słabe dla filmowego języka, ratuje dramat. Sztuka teatralna to potężne medium, film Kaufmanna nie był w stanie unieść takiego ciężaru. Proponuję więc oglądanie go pod takim kątem. Nie jako filmu, nie jako syntezy tychże, ale jako projekcje Cadena Cotarda ergo Charliego Kaufmana. Wtedy te pozornie słabsze elementy filmu, jego nierówność, optyczna oszczędność nie zdeterminują wrażenia przy seansie obrazu. Niewykluczone, że za jakiś czas będzie on stałym elementów warsztatów w szkołach filmowych. Powodzenia moi mili, zapraszam i gorąco polecam.
Film jest nierówny? Twoja recenzja jest nierówna. Czuć amatorszczyznę już na poziomie składania zdań i akapitów, ale jak na amatorską wypowiedź jest w sumie nie najgorzej. To film w dużej mierze autotematyczny i jest o tym, że nie da się zrobić filmu o wszystkim - paradoksalnie stwierdzając to, Kaufman robi właśnie taki film.
OdpowiedzUsuń