środa, 21 grudnia 2011

The Lonely Matador, 2011 Jay Wright

Sztuka czy gadżet. O komiksie Jaya Wrighta  
The Lonely Matador



Z okazji Poznańskiej Ligatury Centrala wydała nagrodzony Grand Prix album Jaya Wrighta Lonely Matador. Dobrze się stało że dzięki Centrali ten komiks ujrzał światło dzienne. Jego wydanie mogło narobić nieco szumu na naszym małym, komiksowym poletku. Po pierwsze, komiksiarze mogli podzielić się na obozy za i przeciw. Matador mógłby posłużyć jako pretekst do arcyciekawej i nowatorskiej dyskusji „czy ten komiks jest dziełem sztuki” oraz „ile jesteśmy na tą sztukę gotowi wydać ”. Niestety nic takiego się nie stało. Owszem, ktoś napisał, że Matador jest przereklamowany, inny, że cena z kosmosu...ale szału nie ma. Ja sam miałem i mam problem z oceną The Lonely Matador, do dziś ten komiks pozostawia mnie z mieszanymi uczuciami, jednak jedno nie ulega wątpliwości. Jest to kawał bardzo dobrej roboty.

I tak. Fabuła komiksu jest wariacją na temat potencjalnej emerytury legendy korridy, Juana Belmonte. Wiemy o tym z tylnej strony okładki, wiemy to od recenzentów... i tutaj pojawia się pierwsze ostrzeżenie. Gdyby nie ów opis, czytelnik miały spory problem ze  złapaniem kontekstu. Ot luźne zapiski, tydzień z życia jakiegoś cudaka. Dobra rzecz na raz. Zatem Matador jest prowokacją czy też nie. Czy funkcjonuje (jakkolwiek głupio to nie zabrzmi) jako samodzielna, integralna całość czy musimy sobie pomóc znajomością postaci Belmonte. Czy mówimy o szeroko pojętej intertekstualności, pojęciu, które krytyka lubi przylepiać najczęściej do postmodernistycznej farsy czy też przeciwnie. Od strony formalnej Wright posiłkuje się budową niczego innego jak klasycznego dziecięcego pamiętnika, do którego za młodu lubiliśmy wklejać zasuszone kwiatki, liście, papierki rozmaite... no co tylko dusza zapragnie. Pytanie, co z tego wynika.
Osobiście skłaniałbym się ku tezie, że rysownik użył postaci Matadora jako makiety dla stworzenia powiastki filozoficznej na miarę Małego Księcia. Można mówić o Matadorze w kontekście egzystencjalnym. Ale chyba najprościej będzie napisać, że konstrukcja komiksu przypomina worek z prezentami. Czytelnik znajdzie w nim to co chciałby znaleźć. Dla jednych Matador będzie refleksyjnym pamfletem na temat samotności dla drugich postmodernistycznym eksperymentem narracyjnym.



Na początku recenzji wspomniałem, że ocena komiksu sprawiła mi kłopot. Pomimo zgrabnej konstrukcji Matadora nie mogę oprzeć się wrażeniu, że padam ofiarą szarlatanerii. Że Matador nie mówi niczego nowego, więcej: jest kosztowną, pięknie wydaną ozdobą, którą wypada mieć w posiadaniu. Wartości, które Matador oferuje to stare, dawno wyświechtane moralitety. Lektura komiksu przypomina czytanie prozy Érica Emmanuela Schmitta. Nie jest to wada, ale i nie zaleta.Osobiście już na samym starcie stałem się fanem kreski Jay Wrighta. Jego styl bazuje na dziecinnych uproszczeniach, zwłaszcza w ukazaniu sekwencji ruchu. Postacie Wrighta to humanoidy opatrzone dysproporcją ciała. Coś pięknego. Brak rysunku perspektywicznego, brak dymków, dialogi zredukowane do minimum...Cudo. Tylko czy te edytorskie gadżety musiały się w komiksie znaleźć? Bo nie mam wątpliwości co zadecydowało o cenie albumu. I wreszcie, czy naprawdę mówimy tu o nowatorstwie i czy komiks jako medium takich ozdobników potrzebuje.

Jak pisałem i powtórzę jeszcze raz. Matador jest komiksem bardzo dobrym i tylko mam głęboką nadzieję, że te dodatki  nie staną się stałym elementem komiksów Centrali.

Kwestie techniczne:

Ilość stron: 56
Format: 21x29,7 cm
Wnętrze: cyclus print 150 g, kolor, + 2 plakaty A3 [ eccobook 52 g ] + koperta [ wew. 4 zdjęcia oraz ulotka ] + wklejka na kalce. Szyte.
Oprawa: okładziny tekturowe 2 mm, kaszerowane okleiną z surowymi kantami  (!!!)
Cena: 111 zł lub 44 euro

I zapraszam tutaj- blog Jaya Wrighta





niedziela, 4 grudnia 2011

Fotostory, Dominik Szcześniak i Rafał Trejnis, 2011




Najpierw oczywista oczywistość. Pierwsze odcinki Fotostory pojawiły się na kartach Ziniola już dobre kilka lat temu. Gdyby kontynuacja zina trwała dalej, prawdopodobnie historia Mikołaja i Berna urosłaby do całkiem słusznych rozmiarów. Podczas tegorocznego MFK miała miejsce premiera Fotostory, tym razem jako pełnoprawnego albumu z niepublikowanym dotąd epizodem Zanim zaczniemy. Za scenariusz odpowiadał oczywiście Dominik Szcześniak, za rysunki Rafał Trejnis. Od debiutu przyglądałem się reakcjom czytelników na Fotostory. Poza kilkoma recenzjami, o komiksie właściwie niewiele słychać. Niby reakcje są pozytywne, ale...

Przyczyn tego stanu jest kilka. Pojawił się w sprzedaży w najgorszym momencie. Premiera Szelek duetu Szyłak/Stefaniec, ceglastego Osiedla Swoboda Śledzia, świetnego Czasem Marcina Podolca…dodatkowo sztucznie przylepiona etykieta, jakoby Fotostory było odpowiedzią albo przedstawiało dalsze losy bohaterów Ekipy Swobodnej sprawiło, że album ten zaszufladkowano gdzieś pomiędzy komiksem obyczajowym, zbiorczym wydaniem pretekstowym a kolejnym z wielu projektów Szcześniaka wyciągniętych z szuflady na światełko dnia.

Prawda jest nieco inna. Fotostory może nie jest albumem roku, ani tym bardziej dekady, ale też nigdy do tego miana nie aspirowało. Nie jest freskiem jak komiks Śledzia, który kokietuje czytelnika każdym kadrem. Żaden Niedźwiedź nie dubluje hiszpańskiego pornosa, nikogo nie goni sympatyczna Psotka. Panie i panowie, to nie te kwiatki. Zupełnie inna rzeczywistość, inni bohaterowie. Fotostory nie raczy wszechobecną nowomową. Brakuje graffiti, jest za to pieprzona, nudna polska rzeczywistość. Zatem jeżeli już musimy album do czegoś porównywać, niechaj to będzie 10 Bolesnych Operacji.
Dlatego Osiedle wygrywa, Fotostory stoi z boku. Każdy kto zasugeruje się wstępem komiksu (autorstwa Kuby Jankowskiego) będzie podświadomie te dwa komiksy ze sobą zestawiał. Błąd.



Można napisać, że fabuła jest tu pretekstem do złapania w kadr „pokolenia 1200 brutto”, ale dla mnie jest to zdanie wytrych. Prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Scenariusz Szcześniaka to zabawa konwencją telenoweli, podczas której banał wysuwa się na plan pierwszy a małżeńska sprzeczka stanowi oś główną odcinka. Mamy tam sytuacje typu „bączek na zgodę”, trochę ostający od reszty epizod Ridża Forestera czy „koleżanki Gośki” i chorobę krwi. Kto pamięta starsze odcinki Klanu, będzie wiedział o czym mówię. Absurd sytuacyjny, nagromadzenie wątków bez żadnej przyczyny. Budowanie pustego napięcia, które okazuje się odpustowym balonikiem. W przypadku F. widać, że scenarzysta przeniósł język telenoweli na język komiksu.
Powiedzmy, że Szcześniak z Trejnisem przemówili do Polaków w ich „macierzystym” języku albo zaproponowali nowy „komiks dla ludu”. Czy można zatem zaryzykować stwierdzenie, że adresatem Fotostory są nie komiksiarze, lecz fascynaci tasiemców?

Bo Fotostory jest komiksem bez początku ani końca, brakuje klarownej fabuły-historia Berna i Mikołaja po prostu trwa. I pewnie dlatego Fotostory jest delikatnie mówiąc olewane. Bo oferuje czytelnikowi to, co go najmniej interesuje. Brak przystępnego artyzmu nudzi, chociaż już od dawna było wiadome, że Dominik Szcześniak jest świetnym obserwatorem. Pozwolę sobie napisać, że ten komiks to środkowy palec wymierzony w malkontentów,którzy uważają, że brakuje nam dobrych scenarzystów. Powiem więcej, mam przeczucie, że ten komiks odżyje po latach jako udana próba sportretowania pokolenia powracającego z emigracji z przysłowiową ręką w nocniku. I nie jest to widok, który wzbudza nasze zainteresowanie, Pewnie dlatego, że sami obcujemy z tym na co dzień.



Czy zapowiadana kolejna część wyrwie się z tego marazmu na inny lewel? Czy Szcześniakowi uda się przekonać do siebie nową publiczność, wprowadzi nowe wątki, dopieści te zaczęte. Obawiam się, że zadanie będzie miał nieco utrudnione. Fotostory pojawiło się w swej pełnej postaci za późno i w tym tkwi chyba jego największy problem.

Na koniec chciałbym wspomnieć o warstwie graficznej. Rafał Trejnis ma prostą i oszczędną kreskę. Komiks narysowany w czerni i bieli wygląda przejrzyście i czytelnie, ale brakowało mi tam zróżnicowania. Mam wrażenie, że przy niektórych kadrach rysownik mógłby się nieco więcej postarać. Wszechobecny raster też nie zawsze spełnia swoją rolę. Przestaje być ciekawym zabiegiem, a staje się stałym elementem, który niewiele wnosi. Miałem wrażenie, że scenariusz ograniczał Rafała, bowiem miejscami pojawiały się naprawdę znakomite kadry, ale w scenach „gadanych” całość traktowana była po najmniejszej lin oporu. Jeżeli jednak mówimy o albumie, który korzysta z „estetyki serialu”, to taki zabieg jest jak najbardziej wskazany.



Tytuł: Fotostory
Scenariusz: Dominik Szcześniak
Rysunki: Rafał Trejnis
Data wydania polskiego: październik 2011
Liczba stron: 112
Format: 165x240 mm
Okładka: twarda, kolorowa
Papier: offsetowy
Druk: czarno-biały


czwartek, 1 grudnia 2011

Agnieszka Drotkiewicz

WIECZÓR AUTORSKI

Tym razem oryginalny plakacik mego autorstwa nie został zeskanowany, użyję zatem zdjęcia wyjściowego Agnieszki.
A wieczór odbył się w środę, bodajże 16 stego listopada o godzinie 17 stej. Trwał półtorej godziny, przybyła młodzieży z tak zwaną "panią polonistką".



No i tak. Przeglądam sobie moje relacje z prowadzonych przez mnie wieczorów i czuję nosem ten spadek entuzjazmu. I jeżeli spotkanie z Kubą Żulczykiem było czymś co będę na pewno długo wspominał, o tyle mam solidne problemy z utrzymaniem emocji na wodzy, kiedy wspominam Agnieszkę Drotkiewicz.
Jest to bardzo miła osoba, zależało jej na dobrym kontaktu z ludożerką, na dodatek starała się odpowiadać wyczerpująco na każde pytanie i... no właśnie.
Nie potrafię tego wszystkiego uporządkować, dla mnie to był przepraszam za wyrażenie chaos, z którego niewiele można było zrozumieć.
Mogę zaryzykować stwierdzenie, że pisarka lubi postmodernizm, wiem na pewno, że uwielbia Houellebecqa, lubi herbatę bez kofeiny, kawę espresso, może nawet przypomina nieco postać z Paris London Dachau. Niestety, żadna jej książka nie przemówiła do mnie, ani debiut, ani wywiady. Mam wrażenie, że są to zbiory pretekstowe. Owszem mają przewodnią myśl, owszem Agnieszka nie popada w banał, ale też nie stara się dotrzeć w te rejony, które mogłyby szczerze zaciekawić czytelnika. Najbardziej jednak zasmucił mnie fakt, że artystka nawet nie potrafi obronić swojej pracy.
Kiedy opowiadał o swoim debiucie, pierwszych reakcjach była szczera, czuć było emocje młodej pisarki, ale dalej to przestało być przekonywujące, raczej drażniło.
Znajoma dziennikarka oberwała, ponieważ zostawiła włączony dyktafon, żeby łatwiej było robić notatki. Pani Agnieszka no cóż, nieco się tego wystarczyła. Ja się nie dziwię, też się boję dyktafonów, to są straszne urządzenia, które łapią nas za słowa, uwypuklają nasze wpadki...
No kaman, przecież chodzi o to, żebyśmy się chociaż troche intelektualnie wzbogacili. Najlepiej ujął to Andrzej Stasiuk:
"Przybyłem tu, żeby sie dowiedzieć, czego się Panstwo chcą ode mnie dowiedzieć"

I to zdanie więcej mówi o pisarzu niż cała jego twórczość.

poniedziałek, 17 października 2011

Jakub Żulczyk wieczór autorski


Jakub Żulczyk, jechał dziewięć godzin, ledwo papierosa spalił i już musiał biec na salę.
Było widać zmęczenie, ale dał radę.
Dyrekcja, która fantastyki nie czyta, kupiła jego książkę. A właściwie dwie. Zmorojewo oraz Świątynie.
Tak się akurat złożyło, że dzień wieczoru był akurat datą premiery Świątyni. Kuba sam nie widział jak ta książka wygląda.
Nie kryłem podczas wieczoru, że najbardziej cenię Zrób mi jakąś krzywdę. Instytut także. Próbowałem chłopaka podpuścić.
Żeby wprost i z mostu, jasno i przejrzyście oświadczył, że przerzucił się na fantasty. Że ma zamiar dołączyć do Dukaja, Pilipiuka
Sapkowskiego...
Niestety. Jakub po prostu CHCIAŁ napisać taką książkę i zrobił to.
Ale o dziwo przekonał mnie.

Mówił jeszcze o wielu rzeczach. O Lampie, swoich początkach
Swojej pracy, poglądach...

Szkoda, że nie pogadaliśmy więcej.
Szkoda.

wtorek, 4 października 2011

MFK Warto było

Dopiero dzisiaj odespałem Łódz. Prawie 9 godzin jazdy, hostel na peryferiach i dwa dni targów ale warto było. Każdego dnia byłem tak zmęczony, że w konsekwencji olałem Piotrkowską i Manufaktury, nawet nie było kiedy się unicestwić z chłopakami w jakimś łódzkim pubie. Był to mój pierwszy MFK, pierwszy kontakt ze środowiskiem. Pierwsze publiczne wystawienie Ważki. Nerwy, emocje i jeszcze raz nerwy. W sobotę moimi sąsiadami byli weganie, ludzie z misją, niejedzący mięsa ale już w niedzielę na ich miejscu wylądował Tomek Kleszcz ze swoją Panią i już było inaczej:) Nie mam zamiaru skarżyć się, że stoisko na zdjęciu wyglądało inaczej, a okazało się prowizorycznym boksem. Nie mam o to żalu. Najważniejsze, że Ziniol przyjął się bardzo dobrze. Ludzi figurujacy jedynie dotąd jako "znajomi" z fejsa stali się nimi naprawdę.

W moim położeniu rozmowy z Timofem, Leszkiem z Ongrysa były czymś koniecznym. Wiele, naprawdę bardzo wiele cenny wskazówek uzyskałem, które pomogą Ważce lepiej działać. Pozycja "nowego gracza" jak to ujął Maciek Pałka nie pozwala mi na działanie po omacku.
Dopiero w drodze powrotnej, kiedy czytałem Osiedle Swoboda w pełni dotarło do mnie, kto mijał moje stoisko, z kim rozmawiałam, że wszystko tak szybko pękło i że następne MFK niestety dopiero za rok. W każdym razie debiut jak najbardziej na plus.

Jednak tak naprawdę to Lucek, Maciek i Wojtek są prawdziwymi hirołs. Bez tego materiału Ważka nie zaistniałaby. Bo to wszystko zawdzięczam Wam chłopaki,. Mam nadzieję, że nie jesteście rozczarowani raczkującym wydawcą i Ziniols vol. 2 nie będzie naszym ostatnim wspólnym projektem.

P.S. Pierwsza recenzja Antologii już się pojawiła, zapraszam tutaj.

poniedziałek, 26 września 2011

Drive 2011, rez. Nicolas Winding Refn

Drive jest filmem którego bez wątpienia warto zobaczyć. Z mocnej listy Cannejskich wojowników to właśnie tak naprawdę reżyser Bronsona wyszedł prawdziwie zwycięsko. Palma dla najlepszego reżysera i bezwarunkowa wiara polskich dystrybutorów w możliwości i potencjał tego Pana. Jak na razie jeden z najlepszych filmów roku, chociaż bez bicia przyznaję się, że tytułów okraszonych datą 2011 nie widziałem zbyt wiele. Ale niepotrzebnie przedłużam wstęp.

Fabuła jest właściwie powszechnie znana. Nie będę za kimś powtarzał, na pewno większość ten film widziała, na pewno większość się tym filmem zachwyciła (mowa oczywiście o tej grupce ludzi, których brak CGI jakoś specjalnie nie odstrasza) i piszący te słowa również pozostał pod wielkim wpływem.
Bo Winding Refn udowodnił dla mnie jedno. Nie ważna jest sama historia, ważna jest oprawa. Składniki, środki, estetyka. Coś co próbowało robić wielu, z różnym skutkiem. Duńczyk robi po swojemu i nie ogląda się na reakcje widza. Kiedy pisałem ten tekst przeraziłem się, że Refn jest twórcą efektownych opakowań, atrakcyjnej formy, którą nadrabia estetyką. I uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie wielu widzów, niechętnych reżyserowi sięgnie po ten argument.

I Drive również taki jest. Wszechobecny oniryzm, to kiczowate electro*, oglądanie tego to jak przeglądanie albumu ze zdjęciami. Niestety, w drugiej połowie filmu coś zaczęło się psuć.
To oczywista oczywistość, Refn nie poprzestał na jednej matrycy, wprowadził mrok, który skutecznie wyparł subtelną estetykę czasów Miami Vice. Do akcji wkracza Angelo Badalamenti i oto mamy grozę. Nasz bohater przeistacza się w wykonawcę wyroku. Mściciela, jedynym ogniwem łączącym go z jasną stroną jest oczywiście owa samotna matka, ale i ona nie jest w stanie powstrzymać Drivera. Boi się, sama nie wie, na kogo ma liczyć.


A mogło być tak pięknie. Przez pół filmu Duńczyk tworzył piękną historię. Ona i on, obydwoje wiedzą, że nie powinni się byli spotkać, obydwoje za czymś tęsknią i pamiętam, kibicowałem im.
Na imdb stoi, że Refn konsultował się z Gasparem Noe w kwestiach reżyserii scen brutalnych. Nie potrafię tego zrozumieć. Oniryzm w takiej dawce mógłby opowiedzieć David Lynch., tyle, że u niego cały obraz jest umowny, oparty na metodzie skojarzeń. Refn mówi zupełnie serio. Ciemny pokój, młotek i ten złowieszczy dron w tle. Muszą tam stać jeszcze roznegliżowane panienki? (Ich stoicki spokój przeraził mną.) Oto widz jest świadkiem, że aktorzy zaczynają poruszać się po świecie mafii(?), Driver staje się uwikłanym w paskudną historię romantycznym rycerzem i musi za to zapłacić. Wie, że nie ma już odwrotu, pozostała mu tylko zemsta, ale kurcze trochę zbyt naiwne mi się to wydawało. Dwa czarne charaktery nieco to uwiarygodniają, milczący kierowca z twarzą nieśmiałego jelonka sprawdza się w tej pierwszej części filmu. W drugiej już mniej, biorą pod uwagę środki jakich używa...Miałem wrażenie, że reżyser zwyczajnie przedobrzył.

No i miałem napisać jeszcze o stronie aktorskiej. Niestety od tej strony film nie kreuje żadnej wybitnej osobowości. Tak jak Mads Mikkelsen wypełniał całą przestrzeń w kadrze Valhalli, Tom Hardy podobnie,o Pusherach nie wspomnę, o tyle tutaj wszystko jest takie od niechcenia. Postać Blanche, Ron Perlman był niezły, ale potem jego aktorstwo zaczęło się „cofać”. Na uwagę zasługuje właściwie tylko Albert Brooks. Od pewnego momentu to on trzyma film. Chłopiec i jednooki tworzyli duet, uzupełniali się wzajemnie, Ryan Gosling nie ma tego czegoś, niestety. Z drugiej strony widzicie w tej roli Hugh Jackmana?

Gdyby jednak komuś przyszło do głowy, że Drive to film słaby, uprzejmie informuję, że się myli. Biorąc pod uwagę środki formalne, teoretycznie prosta operatorka, taka sama jak bohaterowie filmu, gry cieniem, scena w windzie, a zwłaszcza jej finał...Nie, można krytykować Drive, ale nie wolno tego filmu nie doceniać. Ja nie mam zamiaru wszczynać polemiki, czy Refn na tą Palmę zasłużył. Nie widziałem właściwie żadnego filmu z Cannes**, dlatego nie zabieram głosu i przyznaję 7/10 w filmwebowej skali. Uważam, ze to uczciwa ocena.


P.S. Według mnie najwięcej temu obrazowi zaszkodziły dwa poprzednie filmy. Refn postmodernista, Refn i jego klisze, tak naprawdę ludzie wciąż widzą w nim twórcę postmoderny, czerpiący garściami z kina gatunkowego. Fakt, inspiracje Refna wywodzą się z takiego kina. Jednak zarówno jego dokonania jak i wypracowany własny unikalny styl nakazuje mi go nazywać twórcą dobrego kina autorskiego, a nie Robinsonem poszukiwaczem.
Przynajmniej już od dawna nie.

* Oczywiście jako ex fan tego stylu, nie mogłem nie ulec czarowi tych pierdzących syntezatorków, bolała mnie tylko obecność kawałka Trenta Reznora, która zdobiła prześwietne Social Network. Jak to usłyszałem, miałem ochotę wrzasnąć WTF?

**Widziałem za to Drzewo Życia, jest to jedyny obraz który można nazwać jednocześnie wielkim i wręczyć mu Złotą Malinę, tekst wkrótce.

czwartek, 15 września 2011

The very best off The Ziniols przedsprzedaż c.d.

Uwaga!!! W związku ze sporym zainteresowaniem wydaniem antologii "Ziniolsów" oraz sporą ilością zamówień z przykrością informujemy, że pierwszy nakład przeznaczony do przedsprzedaży wkrótce ulegnie wyczerpaniu.

Wszystkim zainteresowanym oznajmiamy, że MOŻNA jeszcze składać zamówienia.

Tylko teraz
Antologia:The Very Best Off The Ziniols
po okazyjnej cenie 26 złotych z dostawą gratis
 
 Zachęcamy również do odwiedzania oficjalnego blogu Ziniola, gdzie można zobaczyć plansze komiksu Blaki nie publikowane dotąd nigdzie wcześniej oraz poczytać o zbliżającej się premierze albumu Lucka
FOTOSTORY
Inny twórca Ziniola, nasz stary znajomy Maciek Pałka zaprasza na wernisaż prac
10 LAT Z WARIATAMI
Uroczyste otwarcie nastąpi 30 września A.D. 2011 w
Muzeum Sztuki MS2, księgarnia małalitera art
w Łodzi
 Jeszcze raz dziękujemy za liczne zainteresowanie się publikacją, to dla nas wielka motywacja.

niedziela, 11 września 2011

Antologia kultowego ZINIOLA-PRZEDSPRZEDAŻ

UWAGA!!! Już od poniedziałku czyli od jutra rusza przedsprzedaż antologii kultowego ZINIOLA.

The Very Best OFF The Ziniols: Greatest Hits vol. 1 1998-2005

Do kupienia za jedyne 26 złotych z wysyłką gratis.

Aby dokonać zakupu wystarczy wysłać maila z adresem oraz wpłacić rzecz jasna 26 złotych na podane na stronie konto.
Dostępność pozycji do 10 dni roboczych.
Oferta ważna do 30 września.

sobota, 10 września 2011

Rzeż bez nagród







A wygrał Faust Sokurowa.
Jeżeli jeszcze Adamek przegra, to będzie wybitnie nieudany dzień:)

A oto lista laureatów:

Złoty Lew: "Faust"

Srebrny Lew dla najlepszego reżysera: Shangjun Cai

Shangjun CaiNagroda specjalna jury: "Terraferma"

Najlepszy aktor: Michael Fassbender ("Wstyd")

Najlepsza aktorka: Deanie Yip ("Tao jie")

Debiut aktorski: Shôta Sometani i Fumi Nikaidô ("Himizu")

Zdjęcia: Robbie Ryan ("Wichrowe wzgórza")

Scenariusz: Giorgos Lanthimos i Efthimis Filippou ("Alpy")

Debiut reżyserski: "Là-bas

piątek, 9 września 2011

Oficjalna strona Ważki

Miło mi zakomunikować, że od dzisiaj ruszyła oficjalna strona Wydawnictwa
Jednocześnie mam okazję oficjalnie zapowiedzieć przedsprzedaż antologii.

The Very Best OFF The Ziniols: Greatest Hits vol. 1 1998-2005

Już od poniedziałku 

Po promocyjnej cenie

tylko 26 złotych!!!

czwartek, 8 września 2011

Allen w Paryżu

Nie da się ukryć, nazwisko Allen jest marką samą w sobie. Na brak chętnych do grania w swoich filmach na pewno nie może narzekać, a w myśl holyłódzkiej zasady, że „skoro będą grać gwiazdy, to pieniądze na pewno też się znajdą” może śmiało pozwolić sobie na kręcenie co rok. Dodajmy do tego darmową reklamą Paryża i...nic prostszego. Ostatni film Allena, który niedawno miał premierę w kinach zatriumfował na boksofisach i nic dziwnego. Polacy  lubią komedie romantyczne, lubią Paryż, bo kto nie lubi, a jak jeszcze dodamy parę ślicznych twarzy w kostiumach z lat dwudziestych to hoho, mamy przebój.



Nie kryłem i nie kryję niechęci do tego filmu. Dla mnie ostatnia komedia Allenowska to przede wszystkim uproszczona, skierowana do niewymagającego widza papka z obrzydliwie czytelnym przesłaniem. To co fascynowało mnie u Allena czyli kameralność, spokojne, długie ujęcia i przede wszystkim dystans, tutaj ginie pod francuskim landszaftem. Niby jest okej, reżyser od jakiegoś czasu przestał kręcić kino ważne, na rzecz wypośrodkowania treści. Pamiętam, że broniłem Bruneta, pomimo tego, że obraz ten zostaje daleko w tyle za najlepszymi obrazami autora. Broniłem, bo rozumiałem, bo czułem, że ten brak szpanu, surowa, ba wręcz toporna struktura czyniła ten film osobistym.
Tutaj widzę tylko ładne obrazki. Widzę aktorów, którzy próbują pokazać, że naprawdę potrafią grać. Widzę głównego bohatera, który próbuje być jak Allen, ale tylko momentami, widzę postacie z kanonu sztuki, które nie wiele do powiedzenia mają i widzę widownię.
Tak, widownia, która ma okazję poznać Hamingwaya, pośmieje się z Salvatora Dali (obrzydliwa karykatura) albo Bunuela...a właśnie.
Czytałem kiedyś biografię Dalego. Malarz twierdził, że ze wszystkich surrealistów właśnie Bunuel miał najbardziej agresywną naturę. (Na dzisiejszych forach onetu mógłby zrobić karierę:) Tutaj jest to kolo, nieco do niego podobny, który siedzi z petem w ryju i ma gówno do powiedzenia. W ogóle mam wrażenie, ze materiały do scenariusza o tych postaciach zaczerpnął Allen z wikipedii. Broni się jedynie Hemingwa, ale jest raczej to zasługa aktora, reszta to porażka. Dlaczego nie słychać Pabla Picassa? Dlaczego nie pokazano „problemu” S. Fitzgeralda? Bo zwykły widz, mógłby tego nie zrozumieć? Bo film by się zrobił przegadany, a tego widz nie lubi? Po co wątek „topiącej się” Zeldy? Może reżyser wpadł w tą samą pułapkę, co Stallone ze swoimi Niezniszczalnym oddziałem. Zbyt wiele bohaterów, zbyt wiele wątków, jak tu to teraz pomieścić. Całkiem możliwe, że tak było.

Jeżeli założymy umowność, tzn. że cały ten staff dzieje się jedynie w głowie naszego bohatera, to po co scenka z panią przewodnik, która czyta dziennik Marion Cottiliard? Nie bójmy się tego powiedzieć, jest to źle skonstruowany scenariusz.

Podsumowując, na filmwebie stoi, że osoby „choć trochę znające się na sztuce” pokochają ten film. Ja uważam przeciwnie. Albo Allen bardzo mało wie, albo liczył, że te pojedyncze zdanka gwiazd literatury i nie tylko w zupełności widzowi wystarczą. I stawiał bym na to drugie, tylko mam jedno pytanie: za kogo on nas ma.

piątek, 26 sierpnia 2011

WYDAWNICTWO WAŻKA PRESENTS:



(ale nie pytajcie skąd się wzięła nazwa:)
MA ZASZCZYT OGŁOSIĆ WYDANIE
The Very Best OFF The Ziniols: Greatest Hits vol. 1 1998-2005

PREKURSORSKIEGO ZBIORU 
UNIKALNYCH PRAC
NIGDZIE DOTĄD NIE PUBLIKOWANYCH M.IN.
MAĆKA PAŁKI
MATEUSZA SKUTNIKA
ANDRZEJA ŚMIECIURZEWSKIEGO
PIOTRA MACHŁAJEWSKIEGO
RAFAŁA TREJNISA
MATEUSZA LIWIŃSKIEGO

A TO NIE KONIEC

Wydawnictwo Ważka pracuje nad stroną internetową, ale wszelkie możliwe informacje znajdziecie na oficjalnym blogu Ziniola 
no i stare, dobre źródło czyli nieśmiertelny fejs 
Wydawnictwo Ważka na równi z autorami pragnie zaprosić na imprezę inaugurującą przedsprzedaż do Lublina, oficjalny debiut zaś nastąpi podczas trwania MFK (wiadomo gdzie).

więcej info wkrótce na oficjalnej stronie ważki 

sobota, 13 sierpnia 2011

100 filmów Gore-Piotr Sawicki

Nie ukrywam, że wydanie leksykonu Piotra było i jest dla mnie wydarzeniem. Teksty Piotra cenię, a blog Pajęcze gniazdo jest wszystkim tym, czym w założeniu miał być Zmywak;) Poza tym to właśnie teksty Piotra sprawiły, że nabrałem dystansu do własnej twórczości pisanej. Podziwiam gościa i tyle, wielki szacun.
Żeby dokładnie zrozumieć podejście, cele i założenia, jakie przyświecały autorowi do napisania owego leksykonu, trzeba koniecznie przeczytać wstęp. Autor przyznaje, że nie jest łatwą sprawą wyłonienie setki filmów, które mogłyby godnie reprezentować ten gatunek. (Sam miałbym problem z wyłonieniem 100 pornosów godnych uwagi). Nakreśla, nieco zbyt ogólnie narodziny gatunku oraz próbuje zdefiniować rolę i jego znaczenie. Umówmy się, autor nie dokonuje nadinterpretacji gore, raczej uważa je za wypadkową, odpowiedź na rodzącą się wszem i wobec popkulturę.


Dalej czytelnik może zapoznać się z setką omawianych pokrótce pozycji. Ja nie zamierzam tutaj pisać które Piotrek wziął na tapetę. Wystarczy, że po przeczytaniu wypisałem sobie ołówkiem, które gory muszę koniecznie obejrzeć i na tym poprzestańmy. Wydaje mi się, że większość po przeczytaniu pomyśli podobnie, uznajmy, ze cel został osiągnięty. Tym bardziej, że mówimy o pierwszym tego typu leksykonie, Piotr spisał się na medal.
Mam jednak kilka zastrzeżeń. Po pierwsze - forma książki. Autor omówił tylko te, które na uwagę zasługują, osobiście jednak wolałbym, żeby filmów było więcej. Dlaczego? Ponieważ leksykon jest pozycją zamkniętą, nie wyobrażam sobie drugiej części, zatem setka filmów chociaż jest liczbą imponującą tak naprawdę wiąże autorowi ręce. Usunąłbym tą setkę z tytułu, bowiem czytelnik może stwierdzić, że dostał tylko mały procent filmów. Leksykon to leksykon, musi zawierać pewną kompletność. Zdaję sobie sprawę, że Piotr miał ograniczenia objętościowe i to się tylko tak łatwo pisze, ale jednak…Mam w domu leksykon operowy, w którym autor albo po prostu w dwóch, trzech zdaniach opisuje daną operę, zaś przy dziełach „znańszych” daje upust swojej fascynacji.

Druga sprawa to potraktowanie filmu. Autor pomija okoliczności powstania, historię, skupia się na aspekcie gore. Trochę to niektóre filmy okalecza, albo inaczej. To autor je okalecza. Ta świadoma operacja ma uzasadnienie, pamiętajmy tylko o tym, że np. Salo, Nieodwracalne nie są filmami, które powstały w założeniu tego gatunku. Mam trudności również z uszeregowaniem Cronenberga z estetyką gore. W pewnym momencie przyłapałem się na wyszukiwaniu filmów „nie całkiem gore” i o zgrozo! to właśnie te zainteresowały mnie najbardziej. Na marginesie, omówienie Pasji Mela G. to jedna z najciekawszych recenzji tego filmu jakie czytałem.

Trzeci i chyba ostatnie mankament to brak indeksu nazwisk oraz niekonsekwentnie przeprowadzony index tytułów. O ile wiem należy zdecydować, czy lecimy tytułami w oryginale czy w polskiej wersji. Tym bardziej, że polskie tłumaczenia to nierzadko zupełnie odległe znaczeniowo galaktyki, więc kiedy indeksuję tytuł mam z tym trochę trudności.

Nie mam za to żadnych zastrzeżeń co do wydania, biorąc pod uwagę, że wydawnictwo Yohei jest wydawnictwem raczkującym, Piotr wydał książkę bardzo profesjonalnie. Papier i sama okładka przyciągają uwagę, nie mam mowy o żadnym chałupnictwie. Mam uwagi co do łamania tekstu, niekiedy tekst główny dotyka przypisów, ale to drobnostka. Łamanie w Czarnej Lampie (miks Lampy i Czarnego) woła o pomstę do nieba, a przecież mieli już doświadczenie na rynku wydawniczym.

Na koniec wypada mi po prostu Piotrowi pogratulować. Zabrał się za omawianie czegoś, co jest w pogardzie (nawet Zanussi nie ogląda gore;) a wyszła mu naprawdę ciekawa publikacja. Mogę tylko mieć nadzieję, że Yohei wkrótce nas i Kurosawą uraczy.

A zamawiamy tutaj

Piotr Sawicki
Odrażające, brudne, złe
100 Filmów Gore
Wyd. Yohei
Wrocław, 2011

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Lampa i Iskra Boża-Dwadzieścia za stówę

Paweł Dunin Wąsowicz jest człowiekiem o którym tak naprawdę mam mgliste pojęcie. Z jednej strony zasłynął jako promotor kultury z drugiej pod wątpliwość jest poddawana jej rzeczywista wartość. Na pewno zna środowisko literackie, obraca się w „kręgu twarzy”, jego Lampa jest na pewno symbolem pewnej niezależności, a i on sam jest daleki od ucieczki w konformizm. Robi to co kocha. Podobno żyje skromnie, (niektórzy gadają, że ciągnie tylko dzięki Masłowskiej) i na pewno jest to człowiek oddany sprawie.
Zresztą trochę pani Dorota na dłuższą metę zaszkodziła Duninowi. Wojna polsko ruska nie jest aż tak tragiczna za jaką się ją uważa. Pisarka tworzyła swój język, wymyśliła estetykę dresu i chociaż mówi niewyraźnie, rozumiem dlaczego Wojna i Paw przyjęły się. Sukces medialny Masłowskiej jako autorki i Dunina odkrywcy sprawił, że jego wydawnictwo zbyt intensywnie jest z nią utożsamiane. Podobno Masłowska zerwała z pisaniem, próbuje swoich sił w teatrze. Zresztą nigdy za pisarkę się nie uważała, nie pamiętam, żeby palma zaczęła jej odpierdalać. Tylko ta nagroda Nike dla Pawia Królowej..? Dzizas, ale wróćmy do Dunina.
Na stronie wydawnictwa Lampa Iskra Boża jest dostępna oferta 20 książek za jedyne 100, te pozycje to przekrój tego, czym może poszczycić się Lampa. PDW sam tych autorów odnalazł, sam na własną rękę ich wypromował, zatem nie było rady, musiałem zamówić ów pakiecik.

20 książek to dużo, zaliczyłem dopiero 5, tomiki poezji pozostawię na koniec (wspomnienia pani Dunin Wąsowicz także). Lista wygląda następująco:

wtorek, 21 czerwca 2011

Reklama/Spot

Mojego autorstwa. Jest tego więcej, najbardziej jestem zadowolony z tej



Kamerka Sony DCR-TRV140E
czyli klasyczne Video 8.
Oświetlenie super-naturalne.
A piszę to
Bo to moje pierwsze w życiu zlecenie
Reklamowe
I reakcje były pozytywne,
Bo obawiałem się, że
Ta weselna estetyka
Może odrzucać
.....
Ale udało się

Reszta na YT

sobota, 18 czerwca 2011

...

Sztuka Kompromisu


Powoli zwijamy manatki, przyszła pora by powiedzieć to jasno. Kończę z blogowaniem i żeby wyszło bez przesadnego patosu.  Mogę co najwyżej pobawić się w galerię. Nie wiem, zwyczajnie nie mam do tego głowy.

Recenzje książek to jedyna rzecz, która właściwie mi się w tym interesie podoba, ale jako, że byłoby to tylko szukaniem furtki, decyduje się i tego nie robić. Bez przesadnej skromności stwierdzam, że nie piszę aż tak dobrze, by się to miało do czegoś komukolwiek przydać. Mnie na pewno nie. Czytanie archiwum Zmywaka to nie jest żadna ciekawa lektura.

Medium jakim jest literatura jest dla mnie o tyle ważne, że wiążę z tym swoją przyszłość, chociaż pisać książek na poważnie nie zamierzam. Przede mną teraz duża odpowiedzialność. Tak, zrobiłem coś o czym marzyłem, coś co zawsze chciałem robić. Tak, jestem świadomy tego, że to nie łatwy kawałek chleba. Wydaje mi się, że jest teraz najlepszy moment. Ci co wiedzą o co chodzi, proszę niechaj zachowają milczenie. Poczekajmy, może i to się okaże niewypałem.
Pragnę jednak spróbować.

Pozdrawiam i życzę zdrowia

Łukasz

Wywiad z Zanussim obiecałem tutaj wrzucić i zrobię to. Mam jeszcze tekst o Marku Krajewskim i Andrzeju Pilipiuku, który nabazgrałem chyba z miesiąc temu, ale to tylko i wyłącznie z powodu wizyty przynajmniej jednego z tych panów u nas na Wieczorze autorskim. Ewentualnie wrzucę jeszcze i ten.

Ostatnio...


Trochę zaniedbałem oglądanie filmów. Wzorem z Arka robię króciutki przegląd obejrzanych ostatnio produkcji.

Husbands, reż. John Cassavetes. Świetny film. Czwarty mąż, który pojawia się tylko na pamiątkowych fotkach na starcie filmu umiera. Jest to punkt wyjścia, akcja zaczyna się od jego pogrzebu. Jego śmierć stawia przez Gazzarą, Cassavetesem i Falkiem odwieczne pytanie „co dalej” czyli w dużym uproszczeniu możemy powiedzieć, ze jest film o kryzysie wieku średniego. Cassavetes z kolegami czytali scenariusz, potem improwizowali na bazie tych rozmów, zapisywali tekst od nowa i improwizowali ponownie. Tak na przykład urodziła się świetna scena „śpiewania” piosenek w barze. Aktorzy  naprawdę byli pijani (rozbierający się Falk to także podobno efekt spontanu). Film i jego fabuła trochę mi się rozmazuje. Podobno wersja reżyserska miała 5 godzin. Pamiętam, że oglądając Mężów czułem niedosyt. Przeszkadzało mi też podejście do roli Cassavetesa i Gazzary. Czasami ten pierwszy zbyt mocno wysuwał się na plan pierwszy, gdy tymczasem bohaterem główny był Gazzara. Czyli w istocie powstał taki popis umiejętności aktorskich, ale w ostateczności z filmu można było wyciągnąć nieco więcej. Trochę zawiódł Falk, jego kwestie, jego rola rozczarowała mnie. Poza rozmową ze skośną oraz striptiz to wszystko co ocalało z reżyserskiej wersji. Szkoda, może to właśnie był powód aby właśnie jego, a nie Gazzarę obsadzić w Kobiecie pod presją.

Urszula Tes napisała, że Cassavetes nie lubił grać we własnych filmach, uważał, że rola reżysera i aktora się wyklucza, szkodzi całości. W tym wypadku zgadzam się, Kobieta albo Makler to dzieła kompletne, tutaj w odbiorze całości przeszkadzają aktorskie „popisy”.


Sala samobójców, reż. Jan Komasa. Bardzo mi się podobał ten film, a właściwie podobał mi się problem „nieradzenia sobie z problemami". Zauważmy,  że dramat Dominika wynika z presji otoczenia, kolegów z klasy oraz o zgrozo! internautów. Zdominowany przez fejsbukowe Lubię to!, 10/10, emotikonki, teksty typu LOL, WOW, ZAL, bohater filmu nie jest w stanie się bronić, zamyka się w pokoju i dołącza do wirtualnej grupy ściemniaczy o nastrojach samobójczych. Rodzice, którzy nie potrafią wczuć się w problemy syna, wydają się bezsilni.

Naturalnie Komasa zepsuł film przesytem animacji second life’u jednak idea jest jak najbardziej świeża. Dzisiaj już nie szkoła, rodzice czy wychowanie determinują życie człowieka. Decyduje o tym awatar. Jesteś tym, za kogo uważają cię w sieci. Polecam.




Sucker Punch, reż. Zack Synder. Gdyby pomysł na ten film przyszedł Snyderowi jeszcze dekadę temu, kiedy blue screeny kojarzyły się głównie z prognozą pogody reżyser 300 mógłby jedynie marzyć o zostaniu reżyserem. Nadmiar wizualizacji i szczątkowy scenariusz kwalifikuje SP raczej w okolice komputerowych gier, ale nie na wielki ekran.





Hobo with the shotgun, reż. Jason Eisener. Nie wiem na czym to ma polegać. Film oglądało mi się dobrze, jednak po namyśle stwierdzam, że całe te Maczety, Planet Terrory i to, to jakaś próba stworzenia nowej mody. Moim skromnym próba chybiona i Hobo jest na to ostatecznym dowodem. Film, a raczej jego konwencja jest przewidywalna i szybko się nudzi. Reżyser starał się wyjść na twórcę bezkompromisowego, ale wystarczy przypomnieć sobie kampanię promocyjną i już widać o co tutaj chodzi. Młodzież będzie Hobo bronić, no bo niby dlaczego nie, że to takie miało być, że to idea kina klasy c, a dla producentów kasa wpływa. Nie ma chyba nic lepszego, niż tania produkcja przynosząca dochody.



Drzewa, reż. Grzegorz Królikiewicz. Trochę niedoceniany, (w dodatku otagowany jako horror ekologiczny)  to świetne stadium konfliktu ambicji z poczuciem macierzyństwa. To także film o poczuciu niespełnienia, mąż nie może się odnaleźć w świecie, żyje w cieniu żony, która, aby go zachęcić namawia go do wypisywania mandatów. W rezultacie mąż kieruje swą agresją na jej przedmiot badań-właśnie na drzewa. To oczywiście tylko fragment problemów. Nie chcę zdradzać fabuły, ale to Królikiewicz pełną gębą. Trochę dziwi mnie obojętność która panuje wobec Drzew. Nie znalazłem żadnej dobrej recenzji, może ten wywiad rzeka, na który poluje rzuci nieco światła na ten film.
Drzewa to także rezygnacja z nadmiaru artyzmu. Ale to właśnie ten manewr czytelniej niż w Zabiciu ciotki pokazuje język i metodę kręcenia filmów przez Królikiewicza. Cytacik z FW (pisownia oczywiście zachowana).

„Męczący, wydumany - pokazywany chyba tylko raz TVP, w programie określony jako "film eksperymentalny". Jeśli na kimś tu eksperymentowano to tylko na wytrzymałości widzów. Ja przyznam, że nie wytrzymałem. I tylko żal tych wszystkich drzew, które wycięto na potrzeby realizacji takiego gniota.”

oraz odpowiedź

„Masz racje. Kupa jakich mało z tego filmu wyszła. Już nie wspomne o bryzdkich aktorach :D i tej starej kamerze, którą świat przestał używać 20 lat wcześniej. A tak na marginesie to zauważyliście, że polskie filmy z lat 90-tych wyglądają gorzej niż amerykańskie z lat 70-tych?? Weźmy Ojca Chrzestnego i np. Kilera :)”

Kyrtapsowi by się Drzewka spodobały.

niedziela, 12 czerwca 2011

Krzysztof Varga

Wieczór Autorski 11-06-2011


Piszę ten tekst na setkę, nie mam ochoty sobie tego redagować. Na spotkanie z Krzysztofem Vargą przyszło 5 osób. Dwie wyszły po kwadransie, doliczymy jeszcze księgową, dziennikarkę (pozdrawiam przy okazji), znajomego gościa z aparatem oraz chłopaka z kamerą. Ten zresztą także wyszedł zaraz. Na chuja się zdała informacja, że gościem wieczoru będzie Andrzej Stasiuk. Na chuj te 150 zaproszeń wysłanych do "spragnionych kultury". Najnowsza książka Krzysztofa Vargi, Aleja Niepodległości jest w moim odczuciu świetną pozycją, najlepszą zaraz obok Gulaszu z Turula. Można ją sobie było u nas kupić za groszę, na nic to.
Było tak chujowo, że ja pierdolę, te trzy osoby nie miały żadnych pytań do pisarza. Kilkakrotnie się uśmiechnęły, bo pan Krzysztof odpowiadał naprawdę ciekawe rzeczy.
Nie skarżyłbym się, gdyby nie fakt, że regularnie jesteśmy bombardowani oskarżeniami, że za mało robimy, a nawet! że spotkania powinny być częściej. Sezon się zaczął, pora dobra więc WTF?

A samo spotkanie w dużej części zeszło na tematy poza literackie. Varga sprowadzał swój wizerunek i pisarzy w ogóle na ziemię. Obaj ze Stasiukiem zażartowali sobie porządnie z Kuczoka:) Wyśmiali Von Triera, i ołówki Jerzego Pilcha. Varga przyznał, że zaczął pisać z miłości do literatury, że uwielbiał czytać i dalej to robi. Uwielbia filmy, lubi internet i odżegnuje się od miana banalisty, które mu przylepił Paweł Dunin Wąsowicz.
Co mnie trochę zadziwiło, Krzysztof V. powiedział, że jego zdaniem możliwości eksperymentu w literaturze się już wyczerpały. On sam, chociaż jego Karolina do takiego miana aspiruje, za takiego pisarza się nie uważa. Pisał Tequilę i Karolinę jednocześnie, co mnie zdziwiło, bo to skrajnie różne formy.
No kurde, przesympatyczny człowiek. I szkoda, bo gdyby ta publika, nawet te dwie osoby trochę dobrej woli wykazały to by to mogło być ciekawe, kameralne spotkanie. Acha, Krzysztof Varga jest pierwszym pisarzem, który wyznał, że pisze bez konspektu, jak leci, ma pomysł i ciągnie to. Czasami ma zastój i wtedy w ogóle nie rusza tekstu a potem znowu.
Tak na marginesie, Wojtek Smarzowski chciał zekranizować Tequilę, napisał scenariusz ale projekt poszedł do kosza.

Od siebie teraz dodam, że przygodę z Krzysztofem Vargą zacząłem właśnie od tej książki. Trochę zbyt szybko sklasyfikowałem tego pisarza, jako "modnego", starającego się być cool. Zresztą nie omieszkałem tego wyznać podczas wieczoru. Błąd zrobiłem, bo to ciekawy, warty poznania autor.

I tyle, zdjęć nie daję, bo póki co, nie posiadam, zresztą nie wiem, czy ta pusta sala byłaby tu na miejscu. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo po tym wieczorze, sens organizowania takich spotkań stoi pod znakiem zapytania.

sobota, 28 maja 2011

Maciej Pałka czyli

WIECZÓR Z U.T.P.K.*
UZNANYM TWÓRCĄ POLSKIEGO KOMIKSU

WYSTAWA PRAC
LALECZEK KUPNA MOŻLIWOŚĆ 
Z DEDYKACJĄ GRAFICZNĄ
NAWET KOTA Z ALICJI



Spotkanie z Maćkiem odbyło się w czwartek, 26go kwietnia. Pamiętam, akurat to był dzień matki, panował niezły sajgon, zapomniałem z tego wszystkiego do niej zadzwonić i życzyć wszystkiego naj. Przepraszam zatem wszystkie mamy świata.
A co do wieczoru...Maciek okazał się przemiłym człowiekiem, na pewno publiczność go polubiła, szkoda tylko, że nie dopisała tak jak na to zasługiwał. Ja się trochę temu nie dziwię, krynicka publika przyzwyczajona była do oklaskiwania kogo innego, oni na pewno chętnie posłuchaliby kolejną historię o Łemkach (bez obrazy, ofkors) a tutaj mamy chłopaka, który sprzedaje „specjalnie hodowane laleczki do uciech”. Na pewno i tutaj głowę dam, dzięki osobie Maćka nastąpiło przetarcie KKSu (Krynickiego Komiksowego Szlaku), a to już dużo.


Postanowiłem za główny punkt ciężkości spotkania uświadomić widowni ideę komiksu jako dzieła sztuki, co zawarłem może nieco zbyt melodramatycznie we wstępie. Nie było to dla mnie trudne, sam mam na tym punkcie spoooore! braki, wystarczyło zatem mówić o sobie:) 
Maciek opowiadał o swoich początkach. Pierwszych wydawnictwach, o swoich zinach oraz o sposobie w jaki powstawał nakład. Co zwróciło moją uwagę, ten chłopak nie skarżył się na niski zarobek, że wszystko musi robić samodzielnie, że komiksiarze mają źle. Nie było w nim czuć żalu, rozgoryczenia czy frustracji, nic z tych rzeczy. Widać było, że kocha to co robi, chociaż "nie z tego żyje".
Potem Maciek zdradził kilka szczegółów co do swoich przyszłych projektów, opisał ideę Degrengolandu, web komiksu. Nie wiem ile mogę zdradzić, osobiście najbardziej czekam na ten Prodżekt Bilbord, zainteresowani na pewno już wiedzą. Pogadaliśmy sobie także na temat ekranizacji komiksu, zarówno na temat tych udanych jak i tych zupełnie złych. Maciek jak się okazało ma całkiem sensowne podejście do tego, kwestia potraktowania komiksu tylko jako punktu wyjściowego do scenopisu nie musi tutaj być czynnikiem decydującym. Szkoda, że ten wątek się nie rozwinął, bo można by było ustalić wiele rzeczy. Podobnie jak kwestia afery z „cweloholokaustem” w albumie Chopin New Romantic również specjalnie Maćkiem nie wzburzyła. Kiedy brał udział w tworzeniu odcinka Gazety Wyborczej Katowice (każdy wie zresztą o co tam chodziło), a było to tuż po „skandalu”, ekipa redakcyjna GW w ogóle o tym nie wspomniała, nie ma co tragizować, nic takiego się nie stało, żeby to ciągnąć, powiedział.
Padła też ciekawostka dotycząca amerykańskich komiksów superbohaterskich i samego scenariusza. Ciekawie to Maciek wyjaśnił.
Otóż częstokroć taki scenariusz jest bardzo ogólnie napisany. „Spiderman walczy ze Scorpionem trzy strony”, dialogi są dopisywane później. Dlatego te postacie mają zazwyczaj twarze bez wyrazu, żeby się z tekstem nie gryzło. Urocze. Rysunek, storybord jako gotowa matryca, rysowana w ciemno...
Muszę tutaj dopisać, że w ostatniej chwili zaimprowizowałem, co mi się nigdy dotąd nie zdażyło, „wypuszczenie komiksów Maćka w tłum”. Poleciał mój własny egzemplarz Laleczek, ale tych pierwszych, Kaflików oraz 10BO ( prezent od Maćka). A wszystko po to, aby publika trochę styl M. ogarnęła. Kreska Macieja jest ciekawa i intrygująca ale na pierwszy rzut oka, taka estetyka nie musi przekonywać. Kiedy ludzie pooglądali, Maciek opowiadał o tych albumach, zwłaszcza o historii powstania Kaflików i ich kontekście do 10BO. Sam cieszyłem się jak dziecko, kiedy udało mi się znaleźć Kafliki na Allegro, a o 10 nawet nie marzyłem. Ktoś zapytał, ile czasu coś takiego powstaje. Według mnie ważne jest ile SZTUK czegoś takiego powstaje. Nakład 1000 egzemplarzy dla książki dobrze zapowiadającego się debiutanta to i tak niski nakład. Nakład pierwszej edycji Laleczek wynosił według Maćka 100 egzemplarzy.
No i tak zleciała godzina, szkoda, że publika jakoś nie potrafiła wykazać się większą interaktywnością, ale pamiętajmy, że prawdopodobnie większa część tych ludzi kojarzy komiks tylko i wyłącznie z Kaczymi Opowieściami. To nic, kilka egzemplarzy nowych Laleczek się sprzedało, Maciek rysował dedykacje każdemu, za to największą niespodziankę sprawiła mi wizyta pewnego młodego człowieka, który znał Maćka z forum. Specjalnie przyjechał, chociaż nie pamiętam skąd:) na ten wieczór. Pogadali sobie, a ja za ten czas odprowadzałem gości.

Tyle w skrócie o wieczorze z „uznanym”. Najwięcej jednak dały mi rozmowy z Maćkiem przed spotkaniem i po. Ten chłopak ma bardzo wiele do powiedzenia, jak się go słucha to się ma ochotę szukać nowych komiksów. Do 10 Bolesnych Operacji, który spróbuję poddać bolesnej recenzji wracam nieustannie. Świetny materiał.

Mam nadzieję, że Maciek do nas jeszcze zawita, kto wie, może już we wrześniu...bo to zaledwie ułamek tego co mógłby Kryniczanom zaoferować.
Przypominam sobie teraz wieczór dnia, kiedy rozmawialiśmy o komiksach, zinach, muzyce, dzieciach, żonach i książkach. Piliśmy piwo i zleciał tak ten czas, że jezus, a rano niestety Maciek musiał już wracać.

Obiecano mi foty, wrzucę tutaj, na blogu Maćka na pewno także się pojawią 


niedziela, 22 maja 2011

CANNES 2011

Cóż mogę powiedzieć. Gratulacje dla Winding Refna, tym bardziej mam ochotę zobaczyć jego DRIVE. Zaciekawiło mnie to Polisse. Podobnie jak ten pedofilski Michael:) Na pewno zobaczę Melancholię, zaś czy Złota Palma słusznie należy się Malickowi? Czy musieli to być bracia Dardenne, co takiego pokazali, że jest Grand Prix?



A co do Melancholii, uważam, że ci co wywalili Von Triera postąpili słusznie, było to bardzo dyplomatyczne wyjście moim skromnym z tej sytuacji. Nagroda dla tej pani utwierdza mnie w tym przekonaniu, że jego filmy dalej mogą walczyć o Złotą Palmę. Gorzej gdyby ten film całkowicie pominięto. Jury pokazało, że stoi ponad uprzedzeniami, a zarazem zrobili przyjazny gest w stronę Izraelskiej Strony Mocy. Osobiście nie sądziłem, żeby Melancholia miała wygrać, nawet bez tego skandalu ten reżyser się po prostu znudził i tyle w temacie z mojej strony.

Summa summarum, to był prawdziwy festiwal gigantów. Teraz oczekuję na Wenecję


LISTA NAGRODZONYCH
Złota Palma
"The Tree of Life" reż. Terrence Malick
Grand Prix
Nuri Bilge Ceylan za "Bir Zamanlar Anadolu'da"
Jean-Pierre Dardenne i Luc Dardenne za "La Gamin au Velo"
Najlepsza aktorka
Kirsten Dunst za "Melancholię"
Najlepszy aktor
Jean Dujardin za "The Artist"
Najlepszy reżyser
Nicolas Winding Refn za "Drive"
Najlepszy scenariusz
"Hearat Shulayim" reż. Joseph Cedar
Nagroda jury
"Polisse" reż. Maiwenn
Złota Kamera
"Las Acasias" reż. Pablo Giorgelli
Złota Palma dla filmu krótkometrażowego
"Cross" reż. Maryna Vroda 

sobota, 7 maja 2011

Zapowiedź: Wywiad z Krzysztofem Zanussi




Kończę go redagować. odbył się u nas Wieczór Autorski z panem Krzysztofem. Trochę jest z tym roboty, bo te wypowiedzi są delikatnie mówiąc, długie. Na dodatek miałem na to około 20 minut, co w przypadku Dziędziela starczyłoby na dwa wywiady. Z nim potrzeba godziny, bo do powiedzenia ma wiele, ma bardzo wiele.  A wieczór autorski zjeżdżał w strony wszystkiego, tylko nie filmu, zatem popchnąłem wywiad stronniczo w kwestie, które mnie interesują. Pierwsze filmy, Struktura kryształu, Brat naszego Boga, 3D i takie tam:)

[Nie dopisałem, a to najciekawsza kwestia wywiadu]
POSTMODERNIZM

poniedziałek, 2 maja 2011

Wojciech Kuczok Wieczór Autorski

Spiski Film Jaskinie Literatura Futbol Górale.

Nakręciłem tego pisarza jak pije piwo i czyta fragment swojej ostatniej książki Spiski. Opowieści Tatrzańskie. Wojtek jest sympatycznym, młodym człowiekiem, który zdradza objawy zdenerwowania przy każdej sytuacji nacisku. Bardzo lubi swoją ostatnią książkę, uważa, że to najlepsze co dokonał. Nie pracuje na razie nad nową. Ma kilka pomysłów z których się zwierzył, ale traktuje je raczej jako formę przejściową.
Zdaniem niektórych Wojtek Kuczok wypalił się. Ten Gnój pokazał Polsce, że oto jest nowy pisarz, który odważył się ukazać dzieciństwo od tej drugiej strony. Nagroda Nike i pisarz osiadł na laurach. Tak mu zarzucają krytycy, że odcina kupony, że to zaledwie cień emocji zawartych w Gnoju. Piliśmy to piwo i oglądaliśmy mecz. Barcelona przegrała i Kuczokowi było smutno. W Spiskach jest taki motyw na początku, śląska rodzina przyjeżdża do Zakopca, do górali w dniu mundialu. Polska zdobyła wtedy trzecie miejsce, główny bohater tej powieści, szczyl denerwuje się bo nigdzie nie ma telewizora, a miał być. I tak dalej. Pisarz ma problem z ludźmi, którzy nie trawią, tak jak ja piłki nożnej.

Podczas trwania wieczoru czytał fragment Spisków, ludzi interesowało najbardziej co sądzi o góralach.  Że to ograniczeni, zapatrzeni w siebie ludzie, którzy nigdzie dalej poza Morskim okiem nie byli. Którzy znają świat tylko z okładek i żerują na turystach wciskając im podróbkę sera owczego. Mówi, że Tatry są okej, nie za duże , nie za małe i mają interesujące jaskinie.



Mówił, że czyta głównie książki przyjaciół i tym sposobem uniknął odpowiedzi o Polską literaturę obecnie. Polecał Rudnickiego. Mówił, że Dom Zły i Wszystko co kocham to najlepsze polskie filmy dekady. Że krytyka nie ogląda arcydzieł ani klasyki, ale opanowała sztuczki jak te braki maskować. O tych swoich jaskiniach, tej pasji, której nie rozumiem, ale liczyłem, że się zarażę, zainteresuje nie powiedział zbyt wiele. Kiedy zapytałem, kiedy się zaczął tym interesować, odpowiedział, że dawno. Ojciec mu to pokazał.

Więc wieczór był stonowany, spokojny, ale i tak byłem zadowolony. Dla mnie to była niezła próba, bo przy Stasiuku byłem bezrobotny, tutaj musiałem się trochę nagimnastykować. O wiele cieplej wspominam to pijaństwo z nim. Te rzeczy, które się dowiedziałem o literaturze, o samym wydawaniu i o pisarzach. Te opowiastki, te zwierzenia, ach szkoda, że to nie te słowa padły na wieczorze.Może po prostu zabrakło właściwych pytań?


Czyli jaki jest ten Kuczok? Ludzki, bardzo ludzki człowiek. Aż to raziło, bo spodziewałem się OSOBY  a dostałem człowieka. Czy to jest zatem jego wina czy moich oczekiwań?




Marian Dziędziel wywiad

Dwa znakomite filmy w reżyserii tego samego reżysera. Obydwa uwielbiam, obydwa mają to coś, czego w kinie szukam. Nie ukrywam, że lwia część wywiadu dotyczyła tych dwóch produkcji. Teraz myślę, że rozmawiałem z Dziędzielem, lecz pytania kierowałem do Wojciecha Smarzowskiego. Na szczęście to bardzo dobrzy znajomi, pan Marian chyba wyczuł o co mi biega i nawet nie zachlipał, kiedy nie ciągnąłem wątków o jego kreacjach teatralnych.



Ten wieczór autorski był też eksperymentem, no bo jednak projekcja Domu Złego dla ludzi z chorobami serca, gówniarzami, którzy weszli bo wstęp był za free to ryzykowna sprawa. Film drastyczny, a jak się ktoś poskarży to... o kolejnych pokazach trzeba będzie zapomnieć, ale nie. Film podobał się, znieśli to jakoś uff, znaczy nie jest tak źle.(chociaż Zakazany Owoc dalej nie dostał zielonego światła:)

 Tutaj wklejam wywiad z Marianem Dziędzielem. Zajebisty gość zresztą.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Festiwal Filmowy w Cannes 2011

Ogłosili listę uczestników. Wklejam ją teraz i co widzimy.


O Złotą Palemkę powalczą:

Melvins, The Bride Screamed Murder (2010)

Ta wydana rok temu płyta Melvinsów, to dla mnie taka rzecz obowiązkowa. Straciłem bowiem ten zespół z oczu, a tymczasem panowie postarali się o dwie perki. Strasznie chciałem usłyszeć jak to wygląda na płycie studyjnej.



Jûsan-nin no shikaku (2010), reż. Takashi Miike

albo "13 Assassins"

Nie podobał mi się. Rozczarował, po kapitalnym początku coś zaczęło się psuć. Od momentu bitwy po kretyńskie zakończenie, film przestał mi się podobać zupełnie. Ot kolejny przeciętny remake. Czyżby najnowszy obraz Takashiego Miike, doceniony w Wenecji miał być tylko potwierdzeniem artystycznej niemocy reżysera. Wygląda na to, że 13 stu Asasynów wbiło właśnie do trumny ostatni gwóźdź.

Paradoksalnie nie jest to zły obraz, więcej to jeden z lepszych filmów twórcy Gry Wstępnej od lat.  Szczerze mówiąc liczyłem na to, że reżyser zrobi mniej więcej ten sam myk, co bracia Coen. Czyli taka niby Chanbara, a jednak nie do końca. Niestety nic takiego nie miało miejsca.  Zanim napiszę coś o 13 Assassins , najpierw kilka przemyśleń.



Twórczość Miike choć ciężka do klasyfikacji cechuje się/cechowała bezkompromisowością. Co lubię w tym człowieku? On w każdym filmie chciał pokazać możliwości kina. Niczym sztukmistrz brał dowolne rekwizyty i układał swoje skecze. Bawił się absurdem, kiczem, przesadyzmem. W jego rękach te rupiecie nabierały nowej jakości. Forma stawała się zaledwie pretekstem. Niczym kościelny odpust parafialny, filmy Miike cechowały się przesytem, ale właściwie czego? Przesytem widowiskowości. Śmieszne, ale to jeden z jego znaków rozpoznawczych opanowanych do perfekcji. Miike kocha kino i pragnie, żeby było to widoczne w jego filmach. Jego obrazy to odtrutka na „holyłódzki” blichtr, na europejskie kino społecznie zaangażowane, wreszcie „usmarkany paluch” skierowany w stronę krytyków ceniących kino oszczędne. Oglądając jego filmy czuliśmy materię filmu od kuchni strony. Lubił stosować dłuższe statyczne ujęcia. Lubił bawić się estetyką kina gatunkowego, lubił tandetne efekty specjalne. Łamał tabu, przekraczał granice dobrego smaku, czyniąc z tego tematy uniwersalne.
Pasowałoby umieścić jakiś przykład, jednak który będzie najbardziej adekwatny. Cokolwiek napiszemy i tak będzie to zaledwie muśnięcie tematu. Czy mój ukochany Visitor Q forma taniego kina niezależnego. Czy Ichi the Killer, adaptacja kultowej mangi. Czy trylogia Dead or Alive? A co zresztą obrazów, którykolwiek danie nie weźmiemy do ręki, zawsze któryś jego składnik nie zostanie wymieniony w jadłospisie. Miike kocha nas zaskakiwać.

Hero?


W ostatnich latach (ogólnie mówiąc od A.D. 2000 ) coś się zaczęło psuć. Osobiście brałem to na karb zwykłego wypalenia, ale może chodziło o coś więcej. Obecnie uważam to za efekt koniunktury. Parafrazując Jörga Buttregeita, kiedyś kino niezależne cieszyło się dużo większym powodzeniem. Kręciłeś film przez 10 lat, a ludziom to imponowało. Obecnie nikogo to nie obchodzi, na nikim nie zrobisz wrażenia. Reżyser Necromantika w sposób prosty i banalny wyjaśnia, co spotkało Takashiego Miike. Czasy kręcenia kamerą video minęły, podobnie jak wszelkich niszowych produkcji. Teraz Miike musi kręcić rzeczy poważne, Miike musi kręcić obrazy które ładnie wyglądają. Miike już nie może szaleć i ma to być dochodowe. Nie wiem jak obecnie wygląda sytuacja z japońskim kinem niezależnym, nie wiem co reżyser MOŻE a co by CHCIAŁ. Czy kinematografia kraju kwitnącej wiśni również próbuje przejść na sprawdzony level remaków?

Jak inaczej mam ocenić film 13 Assassins. Przez pryzmat zdjęć? Fabuły? Pasuje teraz obejrzeć oryginał i doszukiwać się autorskich innowacji reżysera. Z drugiej strony czy lepsze nie jest wrogiem dobrego? A właśnie, w „najbliższym” Cannes będzie wyświetlona kolejna projekcja Miike, HARA KIRI. Takich filmów się nie przekręca od nowa, (chyba, że zrobimy coś w stylu Złego Porucznika Herzoga). A za reżyserię odpowiada jeden z najbardziej bezkompromisowych twórców ostatnich lat. Nie umiem o tym nie myśleć, bo na 13 Zabójcach i Hara-Kiri sprawa pewnie się nie skończy.

A teraz kilka słów o filmie. Ujęcie otwierające i widzimy ni mniej ni więcej tylko Harakiri. Trudno chyba o bardziej dosadne preludium. Dalej będą dominować oszczędne ruchy kamery, (w zaokrągleniu pierwszej połowy filmu). Takie coś można spotkać np. w Sobowtórze (w scenie otwarcia) albo w Rashomonie. Nieruchoma kamera filmuje postaci. Królikiewicz pisał o tym, że gdyby wyłączyć fonię, obraz nic by stracił. To nawiązanie do teatru Kabuki. Tą technikę często posługiwał się Miike w swoich starszych produkcjach dlatego te ujęcia, chociaż pozornie toczące się leniwym rytmem, hipnotyzują.
Estetyka filmu, plener, zieleń (albo proste łowienie ryb) bardzo dobrze kontrastuje z powagą sytuacji. W końcu chodzi o dokonanie rzezi, mordu. A tu mamy zielone łączki oraz armia maszerująca w tych ichnich kapeluszach. Trzeba dodać, że w pierwszej połowie filmu dominują plenery kameralne, toteż takie nagłe rozległe panoramy i zdjęcia żołnierzy świetnie uzupełniają fabułę. Pada mało słów, a widz nie czuje pustki. Bardzo dobrze to rozpisano.




Celem tytułowej trzynastki jest prawdziwy zimny drań. Jest nim Lord Naritsugu , brat shoguna. Początkowo drażniło mnie to, jak ta postać jest skonstruowana. Spodobały mi się jego słowa na końcu filmu,(nie chcę spojlerzyć). Podobała mi się jego postawa podczas bitwy oraz przemówienia do swoich samurajów. Jest to postać zła wcielonego. Ja odniosłem wrażenie, że ta postać ma widzowi uzmysłowić, dlaczego epoka samurajów musiała dobiec końca. Reżyser na szczęście pominął detalizm, tak więc (na szczęście) o jego czynach dowiadujemy się głównie z drugiej ręki, a pamiętajmy kto jest twórcą filmu:)
Niestety samurajowie-zabójcy to postacie bezbarwne. Mówię o stronie filmowej, prawdopodobnie takie było założenie, samuraj ma służyć, ginąć za sprawę, a nie „gwiazdożyć”. Wyróżnia się oczywiście „przywódca”, aktor grający lidera Suzuran z Crows Zero oraz ten nie-samuraj z osobliwą procą a' la król Dawid.
Podczas trwania tej bitwy często traciłem z oczu twarze bohaterów, zwyczajnie nie nadążałem kto jest kim. Nagle okazało się że z całej armii lorda Naritsugu zostało raptem kilka żołnierzy. Ktoś tam miał przebite gardło, a może to był ktoś inny. Może tu chodziło o jakiś rodzaj poczucia humoru reżysera?
W tym filmie przeszkadzała mi nawet faktura obrazu. Jakoś tak kojarzę sobie video z Miike a tutaj mamy ładny i dopieszczony obraz z cyfrówki, który na mnie żadnego wrażenia nie zrobił. To się nazywa skażenie budżetem.

Dla mnie ten film jest do bólu średni. Pamiętając kim jest reżyser, znając chociaż cześć jego autorskich rozwiązań reżyserskich widz wie, że 13 Assassins niczego tak naprawdę nie oferuje. Nie wyobrażam sobie, żeby osoba nieznająca obrazów Miike zachwyciła się tym filmem. Takie coś na festiwal, ostrożnie zrealizowany, ukłon do niezbyt wymagającego widza. Ładny obraz, przystępna fabuła, dobry motor akcji. Zastanawiam się, czy przypadkiem japońska kinematografia nie traktuje obecnie swojej historii jako towaru do sprzedania? Odważna i chamska teza, wiem. Nawet jeżeli tak jest w istocie, nie przeszkadza mi to. Mogę oglądać te rimejki i niechaj robią ich jak najwięcej. Chciałbym jednak aby zajął się tym ktoś inny. Ktokolwiek, byle nie Takashi Miike.