poniedziałek, 18 października 2010

Synu, synu, cóżeś ty uczynił? (2009) reż. Werner Herzog


Długo oczekiwany przeze mnie film Wernera Herzoga miał być dla mnie ostatecznym rozwiązaniem następującej kwestii: Herzog się skończył czy też nie. Ten dylemat, który powracał w mojej głowie niczym bumerang powodował straszne rzeczy. Obniżanie oceny filmów Wernera na FW, kłótnię z Kyrtapsem, trollowanie na stronce Bad Lieutenant...istny horror. Nie będę ukrywał, że na Nowe Horyzonty udałem się m.in. ze względu na film Herzoga. Dziś mija okrągła rocznica, całe 79 dni od pierwszego seansu, dość, aby wynotować moje spostrzeżenia.




Zainspirowany historią mężczyzny, który zabił własną matkę, Herzog stworzył dzieło trawestujące do tragedii Orestes Eurypidesa. To ważne, film jest swoistą kalką tragedii greckiej, w tłumaczeniu na współczesne. Oto Brad McCollum grający przez Michaela Shannona znajduje się pod silnym wpływem matki. W domyśle możemy uznać ją jako potencjalną morderczynię ojca, może jej nadopiekuńczość była dlań powodem śmierci-tego nie wiemy. Jednak Herzog bardzo intensywnie kreuje postać. Oto Grace Zabriskie, przerysowana do bólu, rodem wyjęta z Inland Empire Lyncha nieustannie nęka bohatera swoją miłością. Wchodzi bez pukania do jego sypialni, zmusza do jedzenia obrzydliwej galaretki, uszczęśliwia prezentami, wszystko chce kontrolować...słowem traktuje go jakby wciąż nosił pieluszki.

Kluczem do fabuły jest sztuka Eurypidesa, w której bohater gra główną rolę. Widzimy jak stopniowo przemienia się on w bohatera tragedii. Jego pojmowanie rzeczywistości zazębia się z losami Orestesa. Herzog prowadzi fabułę w ten sposób, że widz od samego początku zna zakończenie. Policja pełni tutaj rolę antycznego chóru, podczas oblężenia domu podejmują śledztwo aby wyjaśnić powody mordu Matki. Reżyser żartuje sobie z oryginału, ale nad swoim bohaterem nie ma litości.
I tak powoli wychodzi na jaw obraz Brada McCulluma, który przeistacza się w bohatera tragedii. On nie mówi, on przemawia. Zaczyna słyszeć głosy, rzeczywistość staje się sceną, przedmioty rekwizytami, zaś matka celem.




Synu,synu jest postrzegany jako film zbudowany za pomocą klisz. To stwierdzenie wydaje mi się krzywdzące, jednak osoba producenta, a jest nim David Lynch może sugerować takie tropy. Istotnie, oniryczność obrazu, pewna zachwiana proporcja pomiędzy dialogiem, postacią i fabułą może nam sugerować, ze mamy do czynienia z obrazem surrealistycznym. Jednak jedyną znaczącą kliszą jaką się tutaj dopatrzyłem jest tragedia grecka. Zatem mamy nowy rodzaj postmoderny, sięgający do korzeni literatury w ogóle. Im więcej o tym myślę, tym większe mam uznanie dla tego filmu. Jeszcze niedawno reżyser mierzył się z pomnikowym Złym Porucznikiem, wprowadzając widownię ( w tym i mnie) w konsternację, by sięgnąć po Eurypidesa.

Tym co wyróżnia dla mnie ten obraz są zdjęcia, długie ujęcia, kamera na fly'u oraz ta niesamowita gra Michaela Shannona. Zgrabne teksty, których nie powstydziłby się David Lynch, na przemian irytujące, na przemian śmieszne. Rozbijające całość, ale postacie, które je wypowiadały zyskiwały przez to nową twarz. Po raz pierwszy od lat zachwyciłem się aktorstwem, zaś Werner Herzog powrócił do ulubionych, mam nadzieję, ze na stałe.


3 komentarze:

  1. Mówiłem Ci, że się nie skończył, a Ty nie chciałeś wierzyć :)
    Tego filmu jeszcze nie widziałem - mój błąd :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale ja naprawdę nie lubię Grizzli Mana, tzn. jest wporządku, ale bez przesady. Ale czy My son ci si spodoba?

    OdpowiedzUsuń
  3. Pseudo sztuka!I tyle.Howk!

    OdpowiedzUsuń