wtorek, 21 grudnia 2010

Pokój w Rzymie (2010), reż. Julio Medem

Trochę ten film stracił w moich oczach, a to za sprawą kampanii reklamowej. Bodajże na stronach FW był dwuznaczny plakat w stylu 2 girls 1 tube, od razu pojawiło się posądzenie o efekciarstwo. A przecież każdy, kto zetknął się z twórczością Julio Medema wie, że seks w jego filmach, często dosyć sugestywnie pokazany służył tylko jako pretekst. Co nie znaczy, że ten film akurat musi na tym zyskiwać/tracić, ale o tym później. Pokój jest póki co, najsłabszym według mnie, obrazem pana Julia, który dane mi było zobaczyć. Sprawa się jednak o tyle komplikuje, że jakoś w pewien sposób ta historia trafiła do mnie. Dlatego moja krytyka od której zacznę następny akapit, a która zdominuje ten tekst powstała odrobinę na przekór.



Po pierwsze warto zauważyć pewien drobiazg, dziewczyny (Rosjanka i Hiszpanka), które spędzą ze sobą noc w tym pokoju, są cudzoziemkami. Mówią po angielsku jak osoby, które dobrze znają ten język, ale brakuje w ich wyrażenia tego potocznego sznitu. Niełatwo się do tego przyzwyczaić, ale z czasem okazuje się, że ta historia robi się wiarygodniejsza, ludzka. Czyli Medem stworzył dwie kobiety z krwi i kości, postanowił, że przypadkowe spotkanie ma jeżeli nie odmienić, to przynajmniej wywrzeć trwały ślad na ich późniejszym życiu. Jednak jest tutaj coś z czym Medem sobie nie poradził. Na przykład Lucia i sex było filmem, który zawierał kilka zgrabnych metafor, pokazane były tam relacje oraz czynnik który je pozornie wyróżnia-miłość w najbardziej seksualnym znaczeniu tego słowa. Która oddala od siebie ludzi , miast łączyć. Tutaj pokój dziewczyn niestety okazuje się zbyt ciasny, dlatego reżyser umieścił w nim dzieła sztuki i trzeba solidnie pogłówkować,by uświadomić sobie, że stanowią one jedynie dekoracje, ot takie coś, żeby wzbogacić fabułę. To zupełnie zbędny zabieg, ale konsekwentnie przedstawiany, widz będzie musiał wziąć to pod uwagę, albo co gorsza, podnieść ocenę o oczko wyżej. Reżyser dobrze wiedział, że nadmiar słów może stać na przeszkodzie odbioru filmu, nadmiar sexu także, zatem wtrynił te obrazy. Wiszą sobie i wiszą, a my  kurcze klaskamy zadowoleni, że dziewczyny są takie wrażliwe na sztukę.

Jedziemy dalej, początkowo scenariusz zakładał taką stopniową nieufność dziewczyn wobec siebie, zatem w przerwie pomiędzy stosunkiem one opowiadają sobie o swoim życiu w tzw realu, ale szybko okazuje się, że jedna okłamała drugą. Odbywa się to tak, jedna coś mówi, druga na chwilę zastyga, poważnieje i zaczyna się zwierzać. Z czasem zaczyna dominować szczerość ale reżyser zbyt szybko wywlekł to na powierzchnię, do końca filmu jeszcze zostało dobre pół godziny, może więcej, a one już tajemnic przed sobą nie mają. Mamy epizodzik z recepcjonistą/kelnerem Maxem, który mógłby stanowić ciekawy kontrast, ale tak nie jest. Max i jego znaczenie staje się marginalne, przerywnikowe, efekciarskie a reżyser konsekwentnie stosuje minimalizm, no cóż.

Pasuje mi teraz napisać, że w pewnym momencie bohaterki zaczynają uświadamiać sobie, że przeżyły coś niesamowitego, że kto wie, może dałoby się żyć razem. Zostawić przeszłość w cholerę, ale słabo to wychodzi. Pretensjonalnie, widz czyli ja ma dość, skojarznie z dramaturgią telenoweli może i na wyrost, ale płycizna emocji, najprostszy sposób ich ukazania skutecznie odstrasza. Końcówka jest już przedłużana, a reżyser wymyśla zabieg z prześcieradłem i to jest chyba najfajniejsza metafora tego filmu. To jest coś, co każe nam myśleć o Julio Medemie, jako zdolnym artyście, ale to mało, o wiele za mało.

Reżyser nie pomyślał, że napisał film do bólu ogólny. Że ten sposób jest szalenie trudny, nieprzyjemny i wbrew pozorom niewdzięczny. Nie da się pokonać nierówności, chyba, że postawilibyśmy na dogmę i Larsa Von Triera. Ten stworzyłby odważny film, surowość pomieszczenia z nad ekspresją aktorów, uwierzyłbym w coś takiego. Julio pragnął stworzyć film intymny, kameralny, ale wyszło z tego coś pośrodku. Raz jest tak, a raz siak. Amorek i przebite serce, satelitarne zdjęcia, Bing i Apple Mac. Max śpiewa arię, którą każdy zna ze słyszenia, a dziewczyny w dziewiczo-białych szlafrokach jedzą śniadanie. Ech, jak ja nie lubię w ten sposób patrzeć na filmy. Chyba tylko strona erotyczna Pokoju się broni, no ale kurcze, za stary jestem, żeby o tym pisać zaraz na początku tekstu.

3 komentarze:

  1. Właśnie obejrzałem ten film. Byłbym pewnie przełączał dalej po kanałach (niemiecka TV), ale zatrzymało mnie coś. I teraz zaczynam się zastanawiać co. Chyba urzekła mnie swoboda, łagodność i takie proste i bezpośrednie piękno w pokazanej relacji. Jak ja lubię nagość, ale taką nie krzywdzącą, dużo jej a robi się po dłuższej chwili czymś normalnym, naturalnym. Ośmiesza gorsetową codzienność. I bardzo naturalne aktorstwo. Można się od nich uczyć. Bardzo dopasowana harmonijna muzyka. I nie zgadzam się ze zblazowanym krytykiem. Ale niech będzie że się pięknie różnimy. I jeszcze pochwalę aktorki. Kobiece i 'mięsne' emocjonalnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aha, dodam, że zgadzam się z krytykiem co do operowej arii. Trochę z dupy się tam pojawia...

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam
    Kopę lat minęło, film wyleciał mi z głowy.U tych aktorek przeszkadzał mi niedobór ekspresji, taka niewymagająca gra aktorska, ale całkiem możliwe, że dzisiaj odebrałby ten film zupełnie inaczej.
    pzdr

    OdpowiedzUsuń