...czyli myślimy o jednym a robimy drugie
Rok 1972. Na światło dzienne wychodzi jedna z najbardziej przełomowych płyt w historii jazzu i muzyki w ogóle. Równocześnie najbardziej niedoceniana, krytykowana, nierozumiana, nie wpisująca się w żadną konwencję. Dziś, powiedzmy sobie szczerze, nie robiąca wielkiego wrażenia. Mimo iż numer Black Satin stał się pewnego rodzaju standardem, to jednak spośród olbrzymiej dyskografii Davisa, On The Corner ginie.
Wizja artysty, który przez całe swoje życie poszukiwał. Który pragnął docierać w te najbardziej tajemnicze zakątki muzyczne, eksploatować to, co wydawałoby się, że jest zarezerwowane tylko dla nielicznych. Iść pod prąd obowiązującym w jazzie trendom i łamanie barier. Ech, to brzmi jak truizmy, nic nie znaczące komunały. Miles Davis słuchając zarówno pop, rocka albo funku, potrafił obracając formą nadawać jej nową jakość. Nie mający wielkiego uznania w oczach artysty Ornette Coleman także stał się inspiracją, a w znacznej mierze Karl Stockhausen. To właśnie eksperymenty i filozofia dźwięku tego ostatniego sprawiły, że kształt On the Corner jest taki jaki jest.
Płyta zawiera tylko cztery utwory, dość pokaźnych rozmiarów (nie mówię tutaj o tym obrzydliwym boxie The Complete). Wyprodukowana przez Paula Buckmastera, który w którymś momencie podobno brzdąkał na wiolonczeli, (ale w którym miejscu u licha?!?) i nagrana w okresie w dwóch miesięcy z przerwami w roku 1972.
Uściślijmy czym się różni technika aranżacji w Bitches Brew a czym On the Corner. Najbardziej widoczna i rzucająca się w oczy to stylistyka. Tam mieliśmy proto jazz rock, tutaj funk. Tam dominowała improwizacja, tutaj zaledwie jej szkic. Tam taśma służyła do utrwalenia i wyłonienia największej ekspresji utworu, tutaj mamy loop. Dość ogólne charakterystyki wikipedii trochę przekłamują nowatorstwo On the Corner. W dużym uproszczeniu można by rzec, że konstrukcja tych dwóch skrajnie opiera się na post produkcyjnym etapie. Tyle, że autorskie kompozycje Zawinula są budowane (a właściwie sklejane z fragmentów nagrań np. Pharaoh Dance) o tyle tutaj mamy zaledwie riff, szkic,konspekt utworu. Metoda o tyle odważna co i niebezpieczna. Muzycy obdarzeni nieziemskim feelingiem musieli wyczarować nie tyle dźwięk, co barwę. Nie tyle utwór, co jego fragment. Jakoś nagrań stała i tak na wysokim poziomie, ale bądźmy szczerzy, niektórych instrumentów praktycznie nie słychać. Ma to w sumie dobra stronę, album brzmi jakby był nagrany na setkę.
„On the Corner / New York Girl / Thinkin' One Thing and Doin' Another / Vote for Miles”
Pierwszy numer (o przydługawym tytule) charakteryzuje się dosyć widocznym motywem perkusyjnym. Szybkie sekwencje werbla, ze swingowo-funkowym uskokiem to jeden z loopów użytych niemal we wszystkich utworach. Muzycy delikatnie opisują temat, chociaż przebija się funkująca gitara Coseya, to ona trzyma cała konstrukcję. Davis aby „ufankowić swoją grę stosował kaczkę wah-wah do swojej trąbki, wielu krytyków pisało, że nie sposób rozpoznać gry Milesa Davisa na tej płycie. Poszczególne instrumenty, trąbka, delikatne pianinko a nawet sitar niedostrzegalnie prowadzą melodię, tak że przez te niecałe dwadzieścia minut zmienia się ona niemal w sposób niewyczuwalny, by pod koniec zamienić się w coś co uprawiał Ornette Coleman w jego pankowo-fankowych fridżezach (z okresu Dancing in Your Head na przykład). Możemy się pokusić, że ten kolos zapowiada jeszcze trans, drum' n base oraz funk rocka (chociaż za jego ojca chrzestnego uważa się i słusznie właśnie Ornetta ). Moja teoria, płyta jest odpowiedzią Davisa na ówczesne zmiany w jazzie. Artysta będący pod wpływem, a jakże czarnoskórych wykonawców m.in. Black Poet, Sly'a z rodzinką a także na rosnącą popularność free jazzu starał się wypośrodkować formę, nadać jej klarowny kształt. Cała On The Corner jest zatem niczym innym jak PROPOZYCJĄ. Można tu mnożyć hipotezy, ale fakt faktem zafascynowany elektroniką i poszukujący nowych dróg artysta niechcący popełnił najbardziej awangardowy twór jazzowy w historii, w którym nie sposób doliczyć się wszystkich inspiracji , a podobno chciał stworzyć coś prostego dla przeciętnego czarnego obywatela.
Jeszcze coś, to pierwszy w historii Milesa album, na którego kształcie zaważyła postprodukcja. W przeciwieństwie do Bitches Brew jak wspomniałem wcześniej ta muzyka to efekt kleju i nożyczek. Mamy zatem pierwszą w historii płytę, w której producent staje na równi z muzykami.
Można sobie wyobrazić, że dotychczasowe sesje polegały głównie na zgrywaniu jam session i święto. Nawet dzisiaj muzycy jazzowi niechętnie siedzą w studiu po godzinach. Panuje opinia jakoby jazz polegał na pewnego rodzaju kultywowaniu tradycji. Dla mnie to w porządku, ale istnieje spore niebezpieczeństwo stagnacji tego gatunku. Co ciekawe inne gałęzie muzyki rozrywkowej bardzo chętnie korzystają z tej metody, a nie muszę dodawać, że dzisiaj Pro Tools poradziłby sobie znacznie lepiej z tego rodzaju zabawą. Urywane fragmenty, sklejane potem w jedną całość, tworzyły pewną jakość, i do takiej faktury muzycy dogrywali swoje improwizacje. Tym razem czasu mieli niewiele, Davis sugerował, krótkie mało swobodne „wstawki” przez trudno tutaj się doszukiwać jakiejś niesamowicie karkołomnego sola, chociaż niektórzy wręcz wychodzili z siebie o czym za chwilę. Tak czy siak żaden z muzyków nie wypowiadał się jakoś entuzjastycznie o tej płycie. Możliwe, że dla nich oznaczało to zepchnięcie na drugi plan, kto wie. Mi osobiście. w niektórych utworach brakuje mi na przykład Keitha Jarreta, także Dave Liebman pojawia się i znika, niestety wpływ funku wystawił na wierzch głównie gitarę. Szkoda, bo skład Milesa był niesamowity.
Black Satin
Album jest spójny do bólu, może poza Black Satin. Ten wyróżniający się utwór jest znacznej mierze tworem producenta albumu Paula Buckmastera. Nie wiedzieć czemu zasugerował Milesowi stworzenie singla i tak zamiast kolejnej kolumbryny mamy zaledwie pięciominutowy utworek z wyraźnym motywem, zaczynającym się delikatnym intro przez sitar i tablę by przemienić się w rozpoznawalny Black Satin z trąbka w temacie. To co według mniej najbardziej wyróżnia ten numer to łatwo rozpoznawalne klaskanie rączek. Ten infantylny zabieg tak idealnie wpisuje się w estetykę całej płyty, ciekaw jestem co sam Karlheinz Stockhausen powiedział na ten loopik.
A zatem Black Satin to „czysty przebój”. Nie ma w nim ostrego wah-waha na gitarze, nikt tutaj się nie popisuje, temat nie ciągnie się w nieskończoność. Zatem w tym i tylko w tym przypadku można chyba mówić o jakimś kompromisie z odbiorcą a słuchający BS „przeciętny czarny obywatel winien być zadowolony.
Na koncertowym wydaniu In Concert: Live in Philharmonic Hall można usłyszeć ten utwór w wersji ostrzejszej w moim odczuciu jest to znacznie ciekawsza forma niż na płycie.
„One and One” wreszcie „Helen Butte / Mr. Freedom X”
Niby te dwa utwory już znamy. Wykorzystują one podobny schemat co dwa pierwsze. Bas One and one występuje w Black Satin. Nieprzypadkowo spotykałem się z opinią, że aby poznać On the corner wystarczy posłuchać pięciu minut utworu tytułowego. Nie dziwota. Bas, , beat pozostał bez zmian (a właściwie są, ale czysto „intuicyjne”) dlaczego zatem takie utwory zostały umieszczone na płycie? Według mnie taki eksperyment nawiązywał jeszcze do twórczości Strawińskiego, to swego rodzaju jazzowa impresja dźwiękowa, słuchacz zaczyna odbierać muzykę intuicyjnie. Po drugie Karlheiz Stockhousen stosował takie patenty, sklejał taśmę z różnymi odgłosami, często z różnych kompozycji, przez co wychodziła nowa. Tutaj jest kwestia dyskusyjną na ile Miles skopiował pomysł niemieckiego kompozytora. Raczej zapożyczył tę technikę, podobnie zresztą jak ornamentykę Colemana, możliwe też, że przewijające się przez całą płytę sekwencje hi-hatu mają nawiązywać do jakiegoś murzyńskiego ruchu wyzwolenia. Ta luźna trawestacja „musique concrète” na gruncie jazzowym może zapewne wzbudzać politowanie, ale fakt pozostaje faktem. Szkoda tylko, że skończyło się na zabawie klejem, bo ta płyta to jedyna jak dotąd próba dialogu z muzyką współczesną. Teoria odbioru wrażeń estetyczno akustycznych opracowana przez kompozytora musiała polec w tej funkowej kanonadzie, ale to moja mała dygresja.
Tak więc utwór ostatni jego swego rodzaju finałem. Muzyczną orgią. Łatwo odnaleźć w nim większość motywów. Dla mnie te dwa utwory są o tyle ważne, że pokazują możliwości pozostałych muzyków, mniej funkowej gitary, wreszcie inni dochodzą do głosu. Basik Hendersona, klawisze Chicka i Hancocka. Obydwaj zresztą zawdzięczają wiele Milesowi i On the Corner. Keith Jarret ze swoim pierścieniem modulującym oraz Miles, a w tle pobrzmiewają indyjskie instrumentaria, a to nie wszystko. Gdzieś tak od szóstej minuty Helen Butte wchodzi niesamowita solówka Garnetta, a po niej skubany John Mclaughlin. Czy to co on wyprawia to jest free czy fusion czy jeszcze coś innego? To coś unikalnego.
Słuchanie tego albumu jest męczące nie da się ukryć. Jeżeli mogę zaproponować klucz do „przyjemniejszego odbioru”...Najfajniej jest wybrać sobie pewny schemacik, np. słuchając tego stukanego hi hatu, z czasem zauważymy jak on fajnie i dyskretnie ewoluuje. Czasami jest to przesuniecie o ułamek sekundy, a jednak intryguje. Ta precyzja, ta subtelność, to wyczucie. Z pozoru tak barbarzyńsko ułożony punkt wyjściowy, to „tatatatatatatata TA”, wpływa na nas, a przynajmniej na mnie. Podobno sklejanie loopu Money Pink Floyd było gehenną, to co się musiało dziać tutaj. Te delikatne improwizacje muzyków to małe perełki, zwłaszcza w ostatnim utworze.
Na koniec się powtórzę. Mam osobisty żal do Milesa za jego lenistwo, że nie pociągnął tego odrobinę dalej, że nie próbował nadać tejże formie swoistego rytmu. Że na tym poprzestał. Płyta jest swego rodzaju artystycznym dziwolągiem, co z tego, że Radiohead na Kid A czerpali garściami inspirację z OTC. Utwór National Anthem jest dla mnie mniej lub bardziej świadomym hołdem dla tej płyty. Co z tego, że gromadka zachwyconych krytyków wychwala dzisiaj OTC wpisując Milesa w poczet prekursorów gatunku, kiedy sam artysta swoje zamierzenia porzucił. Już w następnych swoich projektach powrócił do jazz rocka, by ostatecznie osiąść na laurach swojego fusion. To jedyny przypadek, kiedy Miles się ugiął, nie nawiązał kontaktu z odbiorcami, nie potrafił sprzedać produktu. Wspomniany wcześniej Live at Philharmonic Hall jest niezwykle energetyczny, ale nie pokazuje tego „czegoś”. Bardziej do „teorii psychologii odbioru wrażeń akustycznych” Stockhausena pretenduje Black Beauty niż te funkowe ciągoty sceniczne. Wydaje się nawet, że wielowarstwowość tego albumu wynika z pewnego niezdecydowania
W podsumowaniu podsumowania dopiszę takie coś. Dla mnie On The Corner jest fetyszem. Mogę go słuchać w nieskończoność, kiedy trzymam w ręku tą tandetna okładkę, czuję takie śmieszne swędzenie. Nie potrafię, nie chcę tego określać, ale ten album traktuję jako taką grę wstępną do ... Koniec, zamykam temat, za dużo już powiedziałem.
Lista utworów
Side one
"On the Corner / New York Girl / Thinkin' One Thing and Doin' Another / Vote for Miles" (19:55)
Side two
"One and One" (6:09)
Lista płac
Miles Davis – elektryczna trąbka z efektem Wah Wah ( nie wiedziałem, że coś takiego jest)
oraz:
Dave Liebman – sopranowy sax
Carlos Garnett – sopranowy i tenorowy sax
Chick Corea – pianino elektryczne
Herbie Hancock – pianino elektryczne, syntezator
Harold I. Williams – organy (pewnie Yamaha albo Hammond), syntezator
Lonnie Liston Smith – organy,
John McLaughlin – gitara elektryczna,
David Creamer – jak wyżej,
Michael Henderson – elektryczny bas z efektem Wah Wah (miód),
Khalil Balakrishna – sitar (podobno także elektryczny)
Bennie Maupin – klarnet basowy,
Collin Walcott – elektryczny sitar,
Badal Roy – tabla,
Jack DeJohnette – perkusja,
Al Foster – perkusja,
Jabali Billy Hart – perkusja, bongosy,
Don Alias – przeszkadzajki,
James "Mtume" Foreman – kolejne przeszkadzajki,
Paul Buckmaster – okazjonalnie wiolonczela
Polecam poszukać na YT kowerki Black Satin. On The Corner może lecieć przy czytaniu tego tekstu. Nie za głośno, broń boże nie wyłączać w trakcie przerwy na siku, bo urwiemy połączenie. Słuchanie On the Corner od środka można sobie spokojnie darować.