sobota, 30 października 2010

Trash Humpers (2009), rez. Harmony Korine




Męczący obraz. Na przemian irytuje, intryguje, by zirytować ponownie. Przyłapałem się na tym, że zacząłem dorabiać ideologię, szukałem symbolu, metafory, kontekstu, jednak jakby nie patrzeć, jest to jeden z lepszych obrazów Korine’a ostatnich lat.
Fabuła koncentruje się wokół trójki zamaskowanych postaci, ale słowo fabuła ubierzmy w cudzysłów,  Jak wiadomo Korine nigdy nie popełniłby czegoś tak popowego, jak film fabularny stricte.. Pamiętne Gummo, gorszy Julien albo jeszcze mniej udany Pan Samotny, to co wyróżnia te filmy, co sprawia, że o nich myślimy, to momenty. Nie inaczej jest i tu. Oczywiście większość słyszała czym się ten film je, trailer nie pozostawił nam złudzeń, żadnej ciekawej operatorki nie zobaczymy, montaż –szkoda gadać, film jest o dziwo dosyć dobrze udźwiękowiony, co się kłóci trochę z tą chałupniczą ledwo zipiącą kamerą z ręki.  Zatem mamy do czynienia z jak najbardziej przemyślaną metodą pracy, dużo dźwięków z offu, ale przede wszystkim obraz. Łatwo o pochopny  wniosek, ze operator (sam Korine) używa techniki weselnej, czyli filmuje wszystko jak leci, dlatego czasami "sekwencje/masterszoty" mogą nasunąć takie skojarzenie. To trochę tak, jakby dzieciakowi dać kamerę do łapy, pokazać gdzie jest zoom, no to efekt będzie podobny. Tak wyglądają sceny typu kopulacja ze śmietnikiem, albo niszczeniem sprzętów. Nazwałem je roboczo „sceny zwykłe”.
Raz na jakiś czas reżyser wprowadza w życie swoją formułę i serwuje nam całkiem zgrabną scenkę, której nie powstydziłby się żaden duński dogmatyk ( nawiasem mówiąc miejscami miałem skojarzenia z Idiotami). Widząc tam tą patologię, którą reżyser  winduje na ekran od lat, faktura obrazu, ułożenie postaci, pewna sugestywność, to każe nam przyjrzeć się Trash Humpers uważniej. Zgadliście moi drodzy, Korine znowu manipuluje widzem i to ostro.




Mamy tutaj wiele scen, wyjętych wprost ze Skrawków i te są na swój sposób ozdobą filmu. Postacie mówią w sposób, w jaki widziałem tylko w filmach Korine’a. Spróbujcie kiedyś taki dialog napisać albo zmusić aktora teatralnego, żeby wypowiedział kwestie w ten sposób. No, kurde balans, chciałbym to zobaczyć.
Jak ten film sklasyfikować? Mnie najbardziej pasuje tutaj etykieta kina eksperymentalnego, to nie jest underground, to kino prowokacji, ale jest to  prowokacja wyjątkowo udana. To niezależne dziełko, ale może aspirować do miana filmu ważnego. Złośliwi nazwali by „przydługim video artem”.



Zabawna rzecz, dotychczas Harmonia Korińska używała kliszy paradokumentu, co było zabiegiem ciekawym, ale niezbyt odkrywczym. W tym wypadku mamy dzieło trzymane w konwencji filmików z YT w stylu ” jestem hardkorem”. Na upartego można takie obrazy zgrać ,posklejać, opatrzyć tytułem, wprowadzić trójkę przebranych internautów i już. Oczywiście nie zrobimy tego, przecież to nie jest „sztuka”, a tym czasem Korine się na coś takiego odważył. Nawiasem mówiąc kolejnym filmem, z którym skojarzyłem sobie TH to Nawet szczury potrzebują sera Rafała Woźniaka to ta sama bajka, (jemu Trash Humpers polecam z czystym sumieniem). "Innym" już mniej,  wiem, że i prędzej czy później i tak to obejrzą.


 

czwartek, 28 października 2010

THIS HEAT


Jakiś czas temu odświeżyłem sobie Masakrę. Jednym z ich ostatnich perkusistów był gość z This Heat, powróciłem zatem do tej kapelki, a nawet zacząłem rozglądać się po Allegro za jakimś wznowieniem debiutu albumu, niestety niczego takiego nie znalazłem, sprawa i mój zapał  umarły śmiercią naturalną.

Teraz, kiedy słucham sobie ich kolejnej płyty DECEIT i skończyłem redagować (uwielbiam to słowo) tekst o Urbanie przyszła mi ochota, aby walnąć taką notę o tym ważnym dla mnie zespole. Znacie ich w ogóle?

Odsyłam do wiki, a jak ktoś jest zdegustowany moją ignorancją to na ich oficjalną stronę. Ostatnio w sumie niewiele tam się dzieje. Ten awangardowy zespół, który zaczął swojej eksperymenty nim szanowne Pink Floyd nagrało niesamowicie awangardową Ummagummę. Throbbing Gristle funkcjonowało wtedy zaledwie w zarysach jako grupa performance, ci już zaczęli swoje dziwactwa. Ni to punk, ni to rock, nie mieszajmy do tego Cpt. Beefhearta, to zupełnie inna muza. A że nie chce mi się opisywać ich debiutu kawałek po kawałku, oto próbki.


Dla fanów powiedzmy Sonic Youth to.

Miłego słuchania

P.S. Dlaczego to takie ważne dla mnie? Bo zawdzięczam tym panom moje hobby, to oni sprawili, ze uruchamiam wzmacniacze, nagrywam przester, próbuję to jakoś zapętlić, potem włączam jakiś emulator dźwięku, i ten natłok hałasu, zgrzytów, trzasków, wycia czasami daje ciekawy efekt. Z reguły jednak nie, to trzeba umieć robić, a This Heat są w tym pionierami.

Alfabet Urbana (1990), Jerzy Urban

No i PRLu ciąg dalszy, po Jasieńskim przyszła pora na coś odprężającego duchowo. Omówiona lektura oczyszcza umysł, wprowadza mnie w stan, który mogę określić mianem „rozwolnienia intelektu”. Nie jestem co prawda aż takim wiekowcem, żeby sobie sumiasty was podkreślać i wzdychać, jak to kiedyś super było, trochę żałuję, ale tylko trochę.


Jerzy Urban, teoretycznie dziennikarz, podobno zdolny, Hłasko pisał o nim dobrze, ja tam się nie znam. Redaktor gazetki NIE, zresztą wcale nie takiej znowu złej, wcale nie aż takiej znowu kontrowersyjnej w treści, może nieco wyprzedzającej czas. Może czytelnik nie do końca dojrzał do tego, aby z czystym sercem przyjąć do serca te satyryczne paszkwile, przepraszam felietony. Alfabet Urbana stanowi jeden z najciekawszych obrazów literackich pewnej ważnej dla nas epoki, przedstawione tam portrety wbrew pozorom wiele człowiekowi mówią. Prawda ukryta między wierszami nie pozostawia złudzeń, zarówno dla czerwonej i jak i czarnej stronie flagi.

Kiedy do moim łap po raz pierwszy dotarła książka, tatuś okrzyczał mnie i wyrwał mi ją z kontekstu dzieciństwa. W mojej podświadomości zaistniała ona jako rzecz „zła”. Czemu tata jej nie wyrzucił do kosza, czemu nie spalił, czemu ona podobno dalej gdzieś tam jest? To zaledwie kilka pytań, ja kupiłem tą pozycję na allegro za jednego zeta, chociaż tata mawiał, że szkoda pieniędzy, jak on poszuka, to na pewno znajdzie.

Oczywiście, jak sama nazwa wskazuje Alfabet to omówienie kilkudziesięciu mniej lub bardziej znaczących postaci sfery politycznej (w kolejności alfabetycznej oczywiście). Najpierw podzielę się z czymś. W trakcie czytania, miałem wrażenie, że ci, których Urban chwali, oooo ci na pewno są podejrzani. To chyba efekt narodowej paranoi. Obecnie przeszło mi, ale uprzedzam, i wy możecie tego doświadczyć, spokojnie, to normalne.
Weźmy takiego Wałęsę. Urban sprytnie rozprawia się z mitem Lecha, nawet jeżeli przyjmiemy to za nieprawdę, lub tylko prawdę częściową, to o jakiejkolwiek obrazie majestatu, plwaniu i rzucaniu mięchem mowy nie ma. Nie sądzę, żeby Lechu się miał obrazić, polecam ZWŁASZCZA to o Wałęsie, to punkt kulminacyjny książki. Zachęcam do wytrwania, przynajmniej do tego fragmentu.
Weźmy takiego Andrzejewskiego, Urban nie ceni jego twórczości, ale pamiętajmy, że pisarz ten miał ciekawy okres kolaboracji z systemem, chociaż oczywiście dziś mu to wybaczono, Urban nie pozostawia złudzeń, Jurek A. to gość dwulicowy.

Weźmy takiego Piotra Fronczewskiego, który świetnie zapowiadającą się karierę zniszczył sobie, tylko dlatego, że podał rękę pewnemu dygnitarzowi, co mu środowisko do dzisiaj wybaczyć nie może. Taki Jacek Fedorowicz, który wiele zawdzięcza Urbanowi. Jako naczelny telewizji bardzo lubił jego dowcipy, chociaż, potem jak sam twierdzi, stępiły się one trochę. Pamiętajmy, że Fedorowicz to opozycja.

I tak dalej, i tak dalej, mógłbym tu powpisywać jeszcze wiele rzeczy, ale przyjemności czytającego odmawiać się nie godzi, zatem zamilknę. Warto zwrócić uwagę na kwestię emigracji, którą Urban popierał jak najbardziej. Kto tak naprawdę stworzył opozycję, to fakt oczywisty, a jednak jakoś nie przemawia on do ludzi. No cóż, według mnie Alfabet to rzecz obowiązkowa, a ja mam nadzieję, że kogoś zachęciłem.

P.S. Książeczka jest naprawdę ciekawie wydana, przed wstępem mamy piękną fotę pana Jerzego, który szama jakaś bułeczkę, (ciekawe jakby go uchwycił Gierałtowski) w środku co jakiś czas pojawiają się wyjątkowo artystyczne szkice, no miód. Jedynym mankamentem, prawdziwie najsłabszym ogniwem książki jest omówienie samego siebie. Urban robi to, jakby chciał pokazać jaki to on jest kontrowersyjny, a mnie tam zabrakło finezji. Poza tym wyciągnięcie najcięższych bombard na samym początku, które dodatkowo mogą zmylić (czyt. zniechęcić czytelnika) jest posunięciem topornym. Zatem zalecam nie sugerowanie tym opisem, bowiem reszta jest o niebo lepsza.


Medium (1985). reż. Jacek Koprowicz



Polecono mi ten film już dawno temu, na blogu Marcina ten temat ostatnio wypłynął, więc to dobry motyw, pomyślałem , aby rozpocząć dzień od czegoś okultystycznego. No i tak.
W skali FW walnąłem mu 8/10, chociaż trochę chyba przeszarżowałem. Pierwsze skojarzenia to Trzecia część nocy, której jestem fanem wielkim. Mniej intensywnie, czytelniej, widz nie jest zdeterminowany nadążać za wizjami reżysera. Zdjęcia na przyzwoitym poziomie, widać, ze pod tym względem polskie kino miało dużo do zaoferowania, ale są i zgrzyty.

Zoppodzkie Molo, das Mann strzelać w das Auto


Otóż, zabrakło mi wątku hitlerowskiego, który pojawił się na początku, z czasem zanikł, nie chce spojlerować, ale przecież Koprowicz nie musiał tworzyć politycznego pamfletu. Otoczka miasta okupowanego dałaby jednak pewien kontekst, czy kto wie metaforę. Motyw z żółwiami niesamowity, bardzo mi się to spodobało, ale jakoś reżyser nie miał pomysłu, aby to do końca rozwinąć. Także pewne uproszczenia fabularne, które co prawda występują i w filmie Żuławskiego, ale tam chodziło o konkretną estetykę, tutaj pod koniec filmu montaż zaczyna kuleć. Domyślam się, że reżyser nie mógł za bardzo szarżować, obraz jest jednak za mało mistyczny, brak tam tego czegoś, co w kinie houlyłódzkim, czyli detalu. Widz oczekuje symboli, nawiedzenia, bo ja wiem, pewnego zagęszczenia, w końcu to chodzi o okultyzm (pomijam element z zaćmieniem słońca, źle to zrobiono i chyba zupełnie niepotrzebnie znalazło sie w scenariuszu.)

Kolejny poranek w koszu?

Film nadrabia to muzyką (brawa dla Krzesimira) i wyjątkowo sugestywną grą aktorów. To moje drugie zastrzeżenie, scenariusz zawierał natężenie postaci, ale np. Stuhr psuł mi cały film, Szapołowska grała wyjątkowo źle, oczywiście z wyjątkiem scenki łóżkowej, zaś Michał Bajor raz to intrygował, raz denerwował. Nie chce mi się tworzyć wyliczanki, ale no, ten film naprawdę mógł być arcydziełem. Zarówno w kontekście gatunku jak i sztuki autorskiej.

Jacek Koprowicz może się poszczycić tym filmem, udana rzecz, najbardziej podobała mi się operatorka , idealne zgranie z muzyką. Tylko taki niedosyt po seansie mi pozostał, pasuje jeszcze zobaczyć tą Mistyfikację, ale bardziej zależy mi na Alchemiku.

środa, 27 października 2010

Palę Paryż (1928) Brunon Jasieński

Tam na dole jest etykietka PRL, ale to oczywiście nie te lata, nie ten kraj, nie ten człowiek. To moi drodzy historia tragiczna, tak więc będzie poważnie. Chciałbym pokrótce przedstawić sylwetkę Brunona Jasieńskiego, zdolnego poety futurysty, którego wiersze uwielbiam, które są dla wielu inspiracją. Ten jeden z nielicznych przedstawiciel polskiego futuryzmu miał świetny start, dobrą prasę i świetne recenzje. Dzisiaj dzięki Bogu mówi się o nim tylko dobrze (przynajmniej taką mam nadzieję, tego bym sobie życzył) został wpisany w kanon, pośmiertnie uhonorowany, zrehabilitowany, no ale nie zmienia to faktu, że sobie życie sam trochę spaprał.



Nie muszę podawać linków do jego wierszy, łatwo je znaleźć. Historia Brunona Jasieńskiego zaczyna się tak naprawdę podczas tzw. Wypadków krakowskich w 1923. Co on tam ujrzał, co nim tak wstrząsnęło, dość, że uwierzył w proletariat, zmienił front, od tego czasu staje się czynnym i aktywnym członkiem ruchu komunistycznego. Nigdy nie żałował swojej decyzji, swoją wcześniejsza działalność poetycką uważał za coś bezwartościowego, a kilka lat później już we Francji wydał Palę Paryż ( jestem ciekawy, jaką jego towarzysze futuryści przyjęli postawę). Wydano mu to w 1928, chociaż pewne przymiarki pojawiały się wcześniej, nowela Moranda Palę Moskwę dopełniła czarę i Jasieński zaatakował. Nim omówię tą jego słynną odpowiedź jeszcze dodam, że został z Francji wydalony. W ZSRR witany był jak bohater, objął stanowisko redaktora naczelnego Kultura Mas, liczne awanse, wreszcie, co historia pomija z niejasnych przyczyn został stracony. Dlaczego tak się stało tego się nie dowiemy nigdy, ale wiadomo jedno, że do końca życia był wiernych swoim ideałom, tak więc jeden diabeł wie, co i jak zaszło.

A teraz o Paryżu, książka łączy w sobie elementy Dżumy Camusa oraz Germinal Zoli. Można ją uznać nawet za swego rodzaju literaturę dystopijną. Czyta się ją dobrze, czuć jednak oburzenie autora. Książka jest napisana stylem nierównym, zaczyna się od genezy wydarzeń, które spowodowały wybuch epidemii, potem mamy życiorys głównego bohatera, chińczyka P’ana Tsiang-kueja. On to wkrótce obejmie „dowództwo” w zarażonym Paryżu. Ciekawostką jest fakt, że w pewnym momencie Jasieński pokornieje, jego bohaterowie zaczynają mieć wątpliwości. Ciekawy jest sposób ukazania jak poszczególne nacje narodowe próbują radzić sobie w tej tragicznej sytuacji. Z czasem Jasieński już nie wskazuje palcem, w stylu, „wy są źli, a wy ci dobrzy”, mamy tam już „tylko” ludzi. Każdy próbuje sobie radzić według własnego kodeksu etyki, ale autor nie staje po żadnej stronie. Zatem, konkluzja, im dalej, tym książka jest lepsza. Koncepcja nowego porządku, która wychodzi pod koniec jest oczywiście z punktu widzenia współczesnego czytelnika trochę archaiczna, ale pamiętajmy, kiedy Paryż został napisany. Jasieński na pewno był lepszym futurysta niż komunistą prozaikiem, ale trzeba to przyznać, warsztat miał niezły.

Obecnie czekam na Bal Manekinów, książka już do mnie jedzie, jest dramat, podobno ma eksperymentalny charakter, groteska, horror przeplatana wizja końca, omówię to na pewno.

P.S. Włoscy futuryści, twórcy tego nurtu w większości „poszli” w swoich poglądach w stronę faszyzmu, ciekawe, że w przypadku Jasieńskiego stało się dokładnie na odwrót. Ze znanych polskich futurystów, tylko on jeden popełnił ten krok. Podziwiajcie Polskich futurystów panowie, warto, naprawdę.

Gie, złapany za guzik (2010), reż. Łukasz Turek

Krzysztof Gierałtowski autoportret

Jakiś czas temu los zesłał mi okazję zrobienia dokumentu o dosyć znanym fotografiku (fotografie?) Krzysztofie Gierałtowskim. Akurat złożyło się tak, że wystawa jego prac miała się odbyć w naszej Krynickiej galerii. Jak na młodego Herzoga przystało wysłałem czym prędzej maila oraz koncept scenariusza do pana Krzysztofa z pytaniem co on o tym myśli, czy ma czas, czy się ewentualnie zgodzi i tak dalej. Odpowiedź dostałem (o dziwo) szybko, wraz z numerem telefonu pod który niezwłocznie zadzwoniłem i tak dograliśmy kilka szczegółów.

Wywiad przebiegł całkiem sprawnie, mój rozmówca okazał się człowiekiem, który ma wiele do powiedzenia, nazbierało się dużo fajnego materiału. Mój koncept był prosty, chciałem przedstawić Krzysztofa Gie w taki sam sposób, w jaki on pokazywał swoich modeli. Odsyłam tutaj do jego strony internetowej, tam można pooglądać jego prace. Skojarzenie jakie nasunęło mi się podczas kontemplacji tych fotografii, no cóż. Dla mnie on pokazywał znane osobistości w jakby to powiedzieć, krzywym zwierciadle, modele dostawały nowa tożsamość, często te zdjęcia przypominały raczej plakat. Ingerencja komputera była wyraźnie widoczna. Szczerze, to nie do wszystkich to przemawiało, ja muszę stwierdzić byłem i jestem pod wielkim wrażeniem. Niestety,
moje plany pokrzyżował Borys Lankosz i jego dokument Polacy, Polacy. Dokument całkiem przyzwoicie zrobiony, a który został wyświetlony podczas wystawy. Musiałem stwierdzić ze smutkiem, że w wielu miejscach moja koncepcja niebezpiecznie zbliża się do Polaków.
Krzysztof Gierałtowski, osoba o napiętym grafiku nie miał za bardzo ochoty na realizowanie dalszej części dokumentu,ja doświadczyłem blokady twórczej i nie miałem pomysłu, jak to popchnąć dalej. Na moje nieszczęście wg Gierałtowskiego materiał był dobry, on czeka na rezultat końcowy, a ja zostałem ze swoim nieaktualnym skryptem w łapie. Odpadły mi zatem zdjęcia plenerowe, a że i tak chciałem zrobić mniej więcej to samo co Lankosz, więc w sumie dałem sobie z tym spokój.
Tak więc to, co sobie w zaciszu domowym wykoncypowałem teraz przedstawiam. Jako dokument dla mnie niebezpiecznie zahacza to o zwykły wywiad, ale mój rozmówca także mi zadania nie ułatwiał. Na przykład na pytanie, czy nie uważa pan, że odejście od klasycznej fotografii, zamiana ciemni na procesor komputera oraz romans z grafiką może osłabić pana pozycję jako artystę rzemieślnika, otrzymałem cały wykład o zaletach komputera, wyliczankę o megapikselach, info o kupnie nowego Maca i, że technologia jest ważna, bo zdjęcia są na dysku i łatwo je obrobić . Do niczego cała ta wypowiedź. Czekałem na nazwiska, inspiracje, na jakieś newsy o Łódzkiej filmówce, bo tam studiował, a dostałem anegdotę o tym, że go wyrzucono, rzekomo z braku talentu i że to było normalne życie. Wreszcie na najbardziej interesującą mnie kwestię, dlaczego pan stawia modeli często w niekorzystnych warunkach, pokazuje ich „ludzką” stronę, dowiedziałem się, (co jest w dokumencie), że (on)”... nie ma jakiegoś konkretnego celu, stosuje różne obiektywy i wybiera sobie jedną „fotografię”, która jest „tą właściwą”.

Oczywiście fajnie by było umieścić Polaków, Polaków na YT, jednak, jako, że dostałem ten film osobiście, wolałbym nie nadużywać zaufania i jak powiedziałem, tak słowa dotrzymam. Są tam elementy jak Lankosz robi zbliżenia siatkówki oka Gierałtowskiego, jak widać popękane naczynka, zatem, no nie mogłem kopiować tych patentów choćbym chciał. Dla mnie jednak ważniejsze było to, że reżyser wpadł na to samo co ja (w sumie raczej odwrotnie) i , że mam tam jakiś powiedzmy, zmysł, czy coś. No, że może, MOŻE coś ze mnie będzie (żart).

W podsumowaniu dodam jedynie to, jak ważna to dla mnie była lekcja. Nieprzewidywalność, umiejętność improwizacji, dopasowania się do myśli rozmówcy, to są ważne rzeczy. Może gdyby Krzysztof Gierałtowski poświecił mi więcej czasu, może, gdybym był bardziej rozgarnięty,...ale nad rozlanym mlekiem nie ma co płakać. Zapraszam zatem na film.

wtorek, 26 października 2010

Kongres futurologiczny (2014), reż. Wojciech Smarzowski

Aż trudno uwierzyć, ile trzeba było czekać nim to zacne dzieło Stanisława Lema poddane zostanie ekranizacji. Wybór nikogo innego jak Wojtka Smarzowskiego na stołek reżyserski wydawał się pomysłem tyle kontrowersyjnym co rokującym nadzieję. Oto twórca Wesela, Domu Złego, Damy z Mazur i serialu Gromu-efekt powinien wyjść przynajmniej zadowalający.



Zacznę od krótkiego streszczenia fabuły, (którą podobno "każdy zna")główny bohater, Ijon Tichy przebywa w republice Costaricanie na światowym zjeździe futurologów. W tle obrad mamy burzliwe demonstracje, ingerencje rządu, porwania polityków i różne, różne okropności. Kiedy państwo decyduje się na użycie gazów halucynogennych, ich ofiarą staje się sam Tichy.

Wojciech Smarzowski wydawało się odczytał Lema trafnie. Obrady futurologów przypominają polskie obrady sejmu, obsadzenie w roli Ijona Tichy Barłomieja Topę było przedsięwzięciem dosyć ryzykownym, w ostatecznym rachunku on i Marian Dziędziel (w roli profesora Tarantogi to najlepsze kreacje aktorskie w filmie). Hotel przypomina Pałac Kultury, ilość roznegliżowanych postaci oraz antypapista przypominają coś, co znamy trochę z Wesela, trochę z Wielkiego żarcia oraz Salo czyli Ostatniego Dnia Sodomy. Niestety, na tym plusy się kończą.

Największy zarzut wobec filmu to halucynacje Tichego. Wiadomo, że Smarzowski miał bardzo utrudnioną wizję, większość ludzi zna zakończenie, każdy czytelnik Lema oczekiwał zatem nie suspensu, a właśnie tego smaczku. Falujący obraz, psychodeliczna muzyka, pominięcie akapitu o transplantacji,... to nie one przecież stanowią tło i sens wszystkich książek Lema. Zamiast tego dostajemy brawurowa ucieczkę przypominającą akcje z filmu Grom na osobistych helikopterach, wybuchy, strzelanina niczym w Resident Evil, a ja się pytam po co to.

Wreszcie sama przyszłość, Smarzowski uspokaja akcje tak bardzo, że mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali serial (albo obraz Sophi Coppoli). Innymi słowy, film ma źle rozstawione akcenty, jest niespójny (już widzę komenty na FW) można spokojnie zobaczyć połowę, by potem iść spokojnie na papierosa. Z Lemowskiego języka niewiele zostało, Smarzowski w wywiadach podkreślał wielokrotnie o wielowymiarowości jego filmu. To fakt, ale to co jest dopuszczalne na gruncie literackim, niekoniecznie wygląda dobrze w przełożeniu na język filmowy.

Mam jednak problem z Kongresem, bo to ważny film, otoczka wizualna miasta (którą podobno kreowało Platine Image) estetyka niczym Tokio, wszechobecne hologramy, lewitujące pojazdy oraz sapiący ludzie...to pierwszy tak dobrze zrobiony film sci fi jaki powstał w naszym kraju od lat. Temat był trudny, Lem jest praktycznie nieprzetłumaczalny, łatwo ogarnąć intencje autora, ale w trakcie pisania zawsze można coś pominąć. Smarzowski pokazał dużo i chwała mu za to, jednak wolę go w jego kameralnych produkcjach przy których podobno panuje "za dużo stresu".


piątek, 22 października 2010

Dwa łyki Ameryki (1956), Jerzy Putrament

Może najpierw o autorze. Pomyje, które wylewano na głowę tego szanownego komunisty, obelgi jakoby Putrament to Żyd, kiepski pisarz, słaby dziennikarz. Poeta od siedmiu boleści, wróg Hłaski, Miłosza, sprawca niepowodzeń wydawniczych wielu utalentowanych, lecz „myślących inaczej niż trzeba” pisarzy. Cóż, 80 procent jest pewnie prawdą, ale to w bardzo, bardzo dużym uproszczeniu. To, czego nie mogę odmówić pisarzowi, to determinacji. Świadomy braku talentu, uparcie piął się wyżej i wyżej. Dzisiaj to norma, wtedy była to niesłychana dwulicowość.



Start miał niełatwy, jego dobrowolne przejście na czerwoną stronę ugruntowało mu opinię zdrajcy-sprzedawczyka. Hłasko oskarżał go o donosicielstwo, to z winy Putramenta podobno pisarz nie mógł wyjechać, a potem powrócić do kraju. Pisał paszkwile na Miłosza.Putrament miał taką cechę, że jak kogoś przyjmował w swoim gabinecie, to każdy interesant musiał odczuć, że jest małym petentem, który ma znać swoje miejsce. Dzisiaj taką postawę spotykamy nawet u pani sprzedającej pieczywo, wtedy jednak wszyscy byli mili i fajni, tylko komuniści takie chamy aroganckie…No dobra, stylem  nawiązywał do Sienkiewicza, lubił patos, lubił górnolotne krasomówstwo, bohaterskie postawy, dlatego władza lubiła wydawać jego książki. Miłosz od początku kwestionował jego talent (zresztą nie tylko jemu).  Kiedy w Zniewolonym umyśle sportretował go jako Gammę, który aby być wydawany niszczy innych pisarzy, który obejmuje stanowiska kosztem innych, Ha Putrament (podobno) był odpowiedzialny za pobicie Miłosza w szkolnych latach, podobno w obronie czci kolegi, o wątpliwym talencie poetyckim. Na obronę Miłosza przyjmijmy, że jego Zniewolony Umysł to przede wszystkim portret postawy, jaką przyjmuje jednostka egzystująca w społeczeństwie zamkniętym, totalitaryzm bowiem polega na strachu, to próbował nakreślić Miłosz. To, że wziął na warsztat ludzi, których znał, których działania określał negatywnie, lecz w podsumowaniu nie wydaje wyroków jest dla mnie zrozumiałe. No, ale , że Jerzy P.  mógł się poczuć obrażony, to inna sprawa.
Dwa łyki Ameryki to swego rodzaju odpowiedź, książka reportaż, króciutka, nie dorównująca nawet słabszym pozycjom Putramenta stanowi jednak portret. Oto pisarz nie kryjący swoich przekonań wyjeżdża do Stanów, ogląda Amerykę okiem komunisty. Podobają mu się wystawy, ale zaraz dodaje, że to wszystko, aby zamaskować artystyczną niemoc oraz wątpliwą jakość produktów. Odwiedza fabrykę samochodu i „przyuważa” wyzyskiwanego robotnika, podobają mu się kina i teatry, ale czepia się, że nie ma na nie kto chodzić, jest zafascynowany wózkami sklepowymi oraz metodą skanowania produktów, ale to wszystko.
Obiektywizmu tu tyle, co kot napłakał, ale można to zrozumieć.

Kiedy odwiedza biedniejsze dzielnice portorykańskie na ten przykład, identyfikuje się z jej mieszkańcami, podobają mu się te kamienice, domy osiedla, dzieci na ulicy, patrzy na nich jak na potencjalnych wyborców. Oczywiście nie mówię już o Madame Liberty. To jest symbol fałszu, zła i zakłamania Ameryki.Statua może urągać jego oczom, co zrozumiałe.

Najciekawszy dla mnie jest rozdział o Miłoszu. Dotyczy on oczywiście samego poety oraz jego „ucieczki” na zachód. To z niego dowiadujemy się o rzekomym pobiciu, o megalomani poety, oraz o Zniewolonym umyśle. Trzeba przyznać szczerze, że Putrament zręcznie podchodzi do tematu, jak sam pisze „nie próbuje polemiki”. Pragnie postać tym lepszym, niech Miłosz ma ostatnie słowo, on się w przepychanki słowne nie bawi. Najciekawsze jest to, że jak sam pisze, próba zatrzymania Miłosza w kraju była podyktowana tylko i wyłącznie trosce o talent Miłosza. No cóż.

Książka jest ciekawa ,ale tylko z punktu widzenia osoby, która pragnie się dowiedzieć czegoś o „specyficznej” prozie tego okresu. Wadą Putramenta jest jego płodność, podobno na to samo cierpiał inny orzeł, Roman Bratny. Wśród tych kilkunastu pozycji Jerzego jest może kilka dobrych, kilka słabych, ale w miarę, na resztę spuszczamy zasłonę milczenia. Mnie pomimo wszystko szkoda człowieka, Putrament stał się ofiarą, stał się symbolem „złego systemu”. Podobnie jak Wilhelmi, który podobno nie dopuścił do ekranizacji Na srebrnym globie, tak Putramentowi została przylepiona etykietka niszczyciela talentów. Nie zastanawiamy się, że podobny proceder wydawniczy ma miejsce i dzisiaj, na o wiele większą skalę. Historia pisze o pisarzu dzisiaj trochę cieplej. Na Wiki znalazłem do bólu ogólną charakterystykę pisarza, lepsze to niż nic.

P.S. Miałem taki pomysł na cykl, aby krótko omawiać perełki PRl owskie, swego czasu nazbierało mi się tego trochę, na allegro można to dostać za złotówkę, no kurcze, temat kuszący, sam nie wiem ale póki co, od dziś pojawia się nowa etykieta PRL.
P.S.2 Informuję, ze na Allegro pojawiła się Tęcza Grawitacji Pynchona. Fajnie, że jest, apelowałem ongiś o jakieś info w tej sprawie. Książka jest w  dobrym stanie, cena 150 zeta, to ja na razie podziękuję

Melancholia sprzeciwu, László Krasznahorkai

Kurcze, coś mnie na czytanie bardziej wzięło niż na oglądanie, parę tytułów czeka w kolejce do obejrzenia, a tu wpadła mi w łapy Melancholia sprzeciwu. Podchodziłem do niej ze sporymi obawami, Laszko nie jest pisarzem łatwym, a ta pozycja jest dla mnie o tyle ważna ze względu na Harmonie Werckmeistera w reżyserii Beli Tarra. Najpierw króciutko o filmie. Kto zna obrazy Beli ten wie, czego się spodziewać, opowiadanie fabuły za pomocą długich sekwencji, w czerni bieli, niesamowita poetyka, której mógłby pozazdrościć niejeden Tarkowski…Jego Harmonie wydawały mi się jednak filmem niedopowiedzianym. Reżyser owszem pokazał film niebanalny, ciekawy, wciągający i hipnotyzujący, ale kurcze, spędziłem wiele nocy na formułowanie kwestii, co do skubany Bela chciał nam właściwie powiedzieć.
Na niekorzyść filmu powiem tak,  brak znajomości Melancholii praktycznie wyklucza pełne zrozumienie fabuły, już mówię dlaczego.
Reżyser i Laszko to autorski team, pisarz dostarcza reżyserowi scenariuszy, nie wiadomo, który od kogo „zgapiał” pomysły, ale ci dwaj uzupełniają się idealnie. No dobra, czas powiedzieć coś o książce. Mam nawet koncepcję, że Laszko pisze tak a nie inaczej, bo wie, kto będzie to ekranizował.




Melancholia jest po pierwsze hymnem pochwalnym na temat poetyki zdania. To ważne, jeżeli nie lubisz długich opisów ujętych w jedno zdania zajmujące czasami ponad pół strony, to lepiej sobie te pozycje daruj. Niewielu pisarzy potrafiło tę sztukę, dziś dominuje nie wiedzieć czemu trend do pisania krótko i lapidarnie( o tym innym razem). Pisarze tworzą historie, ale zapominają o ponadczasowości dzieła. To jest tak, ja piszę książkę, chce, żeby czytelnik ją zrozumiał, chcę żeby kanwa fabuły była czytelna, oryginalna. Dobrze jak jest nagły zwrot akcji, tym czasem prozę Laszko, której najbliżej wg mnie do stylu wypracowanego przez modernistów czyta się inaczej. To wymagająca lektura, która wymaga koncentracji w pełnym tego słowa rozumieniu.

Akcja Melancholii dzieje się w bliżej nieokreślonym miasteczku na Węgrzech. W mieście panuje niepokój, coraz trudniej utrzymać porządek. Do owego miejsca zjeżdża cyrk. Początkowo ludzie są zafascynowani, z czasem jednak zaczyna dziać się coś dziwnego, następuje jakby to powiedzieć, załamanie. Mieszkańcy wszczynają rewoltę. Niestety nie wypada mi tutaj spojlerzyć, kluczem są owe harmonie, czyli uproszczony system strojenia fortepianu.

Jeden z bohaterów, muzykolog pragnie nastroić swój fortepian idealnie, kiedy mu się to udaje, okazuje się, że wszystkie klasyki brzmią fałszywie, brzydko, o co chodzi zatem?
Kolejną postacie jest Janos Valuska, listonosz, nieco upośledzony umysłowo pijak, który dorabia sobie do kieliszka odtwarzając mały performance za szklankę piwa  „o układzie ciał niebieskich”. Prostoduszność tego człowiek, który widzi w świecie boską harmonię zostaje wystawiona na wielką próbę. Wreszcie cyrk i jego tajemniczy eksponat, wieloryb oraz ukrywający się przed wszystkimi Książe. Czy to jest mutant, potworek, sam szatan?  Groteska, surrealistyczna apokalipsa, metafora bytu? Każdy musi zdecydować osobiście.



Tyle, więcej zdradzić po prostu nie wypada, okazuje się, że kiedy w trakcie lektury zaczynamy sobie tworzyć koncepcje autora, czujemy, że jesteśmy bliżej ogarnięcia okazuje się w ostatnim rozdziale, co i z czym to naprawdę się je.

Zatem, książka dla każdego i dla nikogo, dla mnie jedna z najlepszych pozycji jakie czytałem ever, nie musi się podobać, czytanie jej sprawia ból. Pod koniec autentycznie się czegoś bałem. Jedyny mankament, długie zdania w wykonaniu Andrzejewskiego na przykład nie raziły mnie. Tutaj tak czasami jest. Wina leży zapewne po stronie tłumacza, no ale to minusik znaleziony na siłę, Melancholia sprzeciwu szczerze mówiąc w jakiś dziwny sposób zmieniła moje spojrzenie na świat.

poniedziałek, 18 października 2010

Synu, synu, cóżeś ty uczynił? (2009) reż. Werner Herzog


Długo oczekiwany przeze mnie film Wernera Herzoga miał być dla mnie ostatecznym rozwiązaniem następującej kwestii: Herzog się skończył czy też nie. Ten dylemat, który powracał w mojej głowie niczym bumerang powodował straszne rzeczy. Obniżanie oceny filmów Wernera na FW, kłótnię z Kyrtapsem, trollowanie na stronce Bad Lieutenant...istny horror. Nie będę ukrywał, że na Nowe Horyzonty udałem się m.in. ze względu na film Herzoga. Dziś mija okrągła rocznica, całe 79 dni od pierwszego seansu, dość, aby wynotować moje spostrzeżenia.




Zainspirowany historią mężczyzny, który zabił własną matkę, Herzog stworzył dzieło trawestujące do tragedii Orestes Eurypidesa. To ważne, film jest swoistą kalką tragedii greckiej, w tłumaczeniu na współczesne. Oto Brad McCollum grający przez Michaela Shannona znajduje się pod silnym wpływem matki. W domyśle możemy uznać ją jako potencjalną morderczynię ojca, może jej nadopiekuńczość była dlań powodem śmierci-tego nie wiemy. Jednak Herzog bardzo intensywnie kreuje postać. Oto Grace Zabriskie, przerysowana do bólu, rodem wyjęta z Inland Empire Lyncha nieustannie nęka bohatera swoją miłością. Wchodzi bez pukania do jego sypialni, zmusza do jedzenia obrzydliwej galaretki, uszczęśliwia prezentami, wszystko chce kontrolować...słowem traktuje go jakby wciąż nosił pieluszki.

Kluczem do fabuły jest sztuka Eurypidesa, w której bohater gra główną rolę. Widzimy jak stopniowo przemienia się on w bohatera tragedii. Jego pojmowanie rzeczywistości zazębia się z losami Orestesa. Herzog prowadzi fabułę w ten sposób, że widz od samego początku zna zakończenie. Policja pełni tutaj rolę antycznego chóru, podczas oblężenia domu podejmują śledztwo aby wyjaśnić powody mordu Matki. Reżyser żartuje sobie z oryginału, ale nad swoim bohaterem nie ma litości.
I tak powoli wychodzi na jaw obraz Brada McCulluma, który przeistacza się w bohatera tragedii. On nie mówi, on przemawia. Zaczyna słyszeć głosy, rzeczywistość staje się sceną, przedmioty rekwizytami, zaś matka celem.




Synu,synu jest postrzegany jako film zbudowany za pomocą klisz. To stwierdzenie wydaje mi się krzywdzące, jednak osoba producenta, a jest nim David Lynch może sugerować takie tropy. Istotnie, oniryczność obrazu, pewna zachwiana proporcja pomiędzy dialogiem, postacią i fabułą może nam sugerować, ze mamy do czynienia z obrazem surrealistycznym. Jednak jedyną znaczącą kliszą jaką się tutaj dopatrzyłem jest tragedia grecka. Zatem mamy nowy rodzaj postmoderny, sięgający do korzeni literatury w ogóle. Im więcej o tym myślę, tym większe mam uznanie dla tego filmu. Jeszcze niedawno reżyser mierzył się z pomnikowym Złym Porucznikiem, wprowadzając widownię ( w tym i mnie) w konsternację, by sięgnąć po Eurypidesa.

Tym co wyróżnia dla mnie ten obraz są zdjęcia, długie ujęcia, kamera na fly'u oraz ta niesamowita gra Michaela Shannona. Zgrabne teksty, których nie powstydziłby się David Lynch, na przemian irytujące, na przemian śmieszne. Rozbijające całość, ale postacie, które je wypowiadały zyskiwały przez to nową twarz. Po raz pierwszy od lat zachwyciłem się aktorstwem, zaś Werner Herzog powrócił do ulubionych, mam nadzieję, ze na stałe.


49 idzie pod młotek

(i pan też Tomaszu Pynchon)

Jak entuzjasta Joyce'a wstyd mi przyznać, że tego poniekąd cenionego i uznanego pisarza amerykańskiego zwyczajnie w życiu nie znam. A przecież Tęcza Grawitacji jest jakoby odpowiedzią na Finnegans Wake. Dziś kiedy mam za sobą jedynie tą książkę, mogę odetchąć z ulgą. Pynchona znam, ignorantem nie jest.

Tęcza była mnie niedostępna,podobno leży sobie gdzieś po księgarniach, nikt jej kupić nie chce, ale w internecie, na Allegro to ja szukam, szukam i nic. Tutaj prośba, jak ktoś natknie się na takową, proszę o kontakt. Zamiast tego mam 49 idzie pod młotek.





Książka nie jest gruba, (podobno to najbardziej przystępne dzieło Pynchona) utrzymana jest w konwencji bo ja wiem, kryminału, powieści przygodowej, bohaterką jest Edypa Maars, która ni stąd ni zowąd otrzymuje wiadomość, że stała się wykonawczynią testamentu swojego ex partnera.
Postać bohaterki nie kreuje nam osoby rozgarniętej, jej mąż, szkoda gadać. Tyle o fabule.

Odniosłem wrażenie, że Thomas Pynchon zbierając materiały do 49, przeglądał strych, antykwariaty. Lubi wynajdować oldschoolowe szpeja, tutaj kanwa historii osnuta jest na motywach pocztowych. Najważniejsze jest jednak łamanie klasycznych schematów gatunku. I tak moment olśnienia bohaterki następuje podczas spektaklu pewnej quasi szekspirowskiej tragedii, nawet nie próbowałem tego analizować. Pynchon zwraca uwagę i na takie detale, jak „potrzeba bliskości męskiego ciała bohaterki”, żeby ująć rzecz delikatnie.
Numer każdego rozdziału jest opatrzony inną czcionką, zaś po pewnym czasie fabułą ulega rozproszeniu. Bohaterka nie wie, czy to co robi ma jakąś rację bytu, czy nie jest robiona w konia, ale niby przez kogo.

Tak więc mamy dwa piony, pierwszy to miła i przyjemna, niezobowiązująca lektura, którą można przejrzeć podczas lotu na trasie Nowy Jork-Singapur. Z drugiej strony po przeczytaniu wracają do nas te pomijane początkowo elementy, które mogą stanowić sedno, klucz albo coś do prawidłowego zrozumienia dzieła. Oto Pynchon o którym tyle słyszałem.

Zatem czytelnik/ja nie wie, czy imię i nazwisko bohaterki to jakiś anagram, czy jak policzyć liczbę stron i podzielić przez liczbę rozdziałów, na końcu dodać 49 otrzymamy jakieś pi. Tutaj wszystko wydaje się banalne i nieistotne. Dlatego jest podejrzane. Nie zdziwię się jak ktoś obudzi się po lekturze o czwartej nad ranem z poczuciem przegapienia sedna. Może Pychona trzeba czytać dwa razy?

Mąż Edypy w pewnym momencie zyskuje słuch absolutny, koło niej co rusz pojawia się kapela rockowa o nazwie Paranoicy. To taki prztyczek w nos czytelników. Oto co was czeka. Nie analizujcie tego, nie ma sensu. Styl Pynchona polega właśnie na tym. Po przeczytaniu normalny czytelnik odkłada książkę na półkę. Tutaj tak się nie da, chyba lepiej zapomnieć, że się ją czytało, nie wracać do niej więcej. To grozi paranoją,

Góra stoi!

Próba analizy filmu sobowtór. Grzegorz Królikiewicz





Jak napisano we wstępie, Grzegorz Królikiewicz na Wydziale Reżyserii PWSFTViT prowadził zajęcia „Analiza dzieła filmowego”. W każdy wtorek o godzinie 15 stej rozpoczynała je projekcja omawianego filmu. Po seansie zainteresowani udawali się do montażowni, gdzie czekała na nich założona stół kopia filmu. Nie muszę pisać, że zajęcia lubiły się przeciągać w czasie.
Królikiewicz był głównym prowadzącym dyskusje, które były nagrywane na magnetofonie a następnie spisywane. Skrypty te były następnie udostępniane studentom. To tak tytułem wstępu, chciałem skrobnąć coś o genezie powstania Góry.

Dla mnie osobiście ta książka stanowi całkowite przeciwieństwo jakiejkolwiek analizy filmu. Przez swoją lakoniczność i przenikliwość zarazem, niewiarygodne, a jednak...

Z początku było dla mnie czymś niebywałym analizowanie jednego filmu na 400 stronach. Znajomy absolwent filmówki uważał, że to pozycja praktycznie bezużyteczna, trudna w odbiorze, mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie. Oczywiście wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, a kiedy przyszedł dzień, że zdecydowałem się zamówić Górę oczom moim ukazało się takie coś.

Jeżeli spodziewamy się dokładnej wiwisekcji dzieła, terminów...ha. Po pierwsze Królikiewicz skupia się na dwóch scenach. Tej otwierającej film, trzymanej na długim, statycznym ujęciu rozmowie pomiędzy Shingenem jego bratem i sobowtórem oraz na scenie bitwy. Królikiewicz wykazuje powiązania pomiędzy tymi najistotniejszymi jego zdaniem fragmentami, ale żeby tylko to...

W trakcie czytania możemy zapoznać się ze scenopisem sceny bitewnej. Możemy prześledzić tok myślenia studentów/Królikiewicza, doświadczamy ciekawych eksperymentów polegających na demontażu scen. Albo reżyser   usuwa dźwięk ze sceny początkowej, otrzymujemy japoński teatr kabuki. Widzimy geometrię postaci,układ przedmiotów,...

Na przykład w scenie bitewnej na studenci oglądają pewne fragmenty,  celowo pozbawione niektórych ujęć na stole montażysty. Po jakimś czasie oglądają oni ten sam fragment, ale już w całości, scena zyskuje nowe znaczenie.
Ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia nie z filmem a z jakimś samodzielnym organizmem. Królikiewicz ożywił ten film, na tych zajęciach sprawił, że zaistniał na nowo, a dyskusje ze studentami stanowiły o krwiobiegu tego dzieła.

To co jednak decyduje o wyjątkowości Góry to narracja. Głos reżysera spokojny, nienachalny sprawia, że czytelnik staje się uczestnikiem wykładu. Czytelnik uczy się myśleć, uczy się patrzeć i słuchać. Góra Stoi! Jest według mnie próbą uświadomienia jak można (nie jak trzeba, ale jak można) odbierać KAŻDY film W OGÓLE.

Poleciłbym Górę, każdej osobie, która szuka klucza do recenzowania filmów, dla każdego, który szuka dialogu z filmem. Początkujący i zaawansowany czasu na czytanie nie straci. Nie polecam wyjadaczom, studentom filmówek, oni to znają z autopsji, nie polecam piszącym magisterkę albo coś równie skrupulatnego, to książka do osobistego, mistycznego użytku.

sobota, 16 października 2010

Spór o Micachu

Ułożony, przemyślany, dopracowany tekst powitalny przepadł mi gdzieś. Stało tam, że zachęcam do przejrzenia bloga w chwili wolnej od zajęć, skomentowania od czasu do czasu, dyskutowania, mnożenia bytów i schodzenia na manowce. W zaginionym eseju pt. Dzień Dobry przepraszałem czytelnika za ewentualne herezje, pochopnie wysnute wnioski, albo za moją wrodzoną nieuprzejmość. Jako rzekłem, tego nie ma, nie wiem gdzie to jest, nie wiem czy ja przypadkiem nie posiadałem jakiegoś pendrive'a z tymże wyżej wymienionym o istnieniu którego zapomniałem. Zwyczajnie nie mam głowy do tego. Postanowiłem sobie raz na jakiś czas, tytułem wstępu wyżalić się co mnie kierowało do blogowania, ale żeby nie przeciągać akapitu- to by było na tyle.
A teraz właściwy tekst.


A wszystko przez Makselona

Był nastrój, muzyczka, odpaliłem Diamandę Galas i jakoś szło. Makselon mówi, poczekaj, coś ci zapuszczę i poleciało TO. Pamiętam moje sceptyczne podejście do tej artystki po przesłuchaniu wersji unplugged . Dużo później uzupełniłem informacje z internetu i żeby Was wprowadzić  w temat...To stworzenie nazywa się Mica Levi,  występuje pod pseudonimem Micachu. Na scenie oraz w studiu towarzyszy jej  zespół The Shapes. Sama muzyka jest przeze mnie określana jak Noise Pop. Dominują rytmiczne sample, kolaż złożony z najróżniejszych odgłosów. Przesterowane dźwięki przepuszczone przez różnego rodzaju emulatory i samplery. Dodamy do tego nagłą zmianę rytmu.  A oto wersja studyjna.

Wokal jest pretensjonalny, słodki, naiwny,... słychać jak artystka nie wyrabia się w wysokich oraz niskich partiach (zwłaszcza w lubianym przez mnie (Turn Me Well). Ten anty pop jest wręcz... piękny.  Makselon nie mógł zrozumieć, dlaczego muzyka, tak memu sercu bliska wzbudziła u mnie taki chłód. Ja powiedziałem, że póki co czuję dystans (emocjonalny) i zrobiło się nie przyjemnie. Oczywiscie wtedy jeszcze nie znałem jej życiorysu, wyszedł ze mnie klasyczny sceptyk. Na balkonie stał Makselon i ja, próbowaliśmy odbudować dobry nastrój, ale no kurcze nie szło. Wszystko przez Makselona, wszystko przez Micachu.



Patent pani Mici leży oczywiście nie w samej muzyce, a raczej w próbie uchwycenia samej barwy dźwięku i wypuszczeniu jej w atrakcyjnym rytmie.  Artystka , która jest a raczej była obiecującą skrzypaczką, absolwentka Guildhall School of Music and Drama zaczęła nawiązywać przyjaźnie z DJ ami co stopniowo zaowocowało debiutem Jewellery.
Zadziwia mnie to, w pewnej recenzji jej twórczość została przyrównana do muzyki która uprawia Mike Patton. Osobiście uważam, że jeżeli już bawimy się w takie porównania to co najwyżej do projektu General Patton & X-cutioners. Sam Mike to poszukiwacz, umie wyniuchać perełki, umie wykorzystać potencjał twórczy danego artysty, zaś jego osoba  służy ( w niektórych wypadkach) do rodzaju promocji  podopiecznego. Coś takiego popieram jak najbardziej. Nie wspomniałem oczywiście Makselonowi, że takie Jewellery Patton potrafi zmajstrować w przerwie na papierosa, no ale ja nie o tym.

Fenomen Micachu  polega według mnie na jej scenicznym wizerunku. Tutaj rodzi się swego rodzaju synth punk. Ta osobliwej urody dziewczyna o specyficznym zgryzie, ze swoją gitarką do której przymocowała kabelki na scenie wygląda po prostu pięknie. Wierzę w nią, wierzę w to co ona gra. Gorzej jeśli chodzi o samą płytę, mamy do czynienia bowiem ze sprawnie wyprodukowanym potworkiem, którego na pewno dobrze jest posłuchać. Dla mnie to jednak zabawka odpustowa. Nie jest objawieniem ten przesyt sampli, on z czasem nuży. Z czasem widzimy, że artystka tak naprawdę niewiele ma do zaoferowania. Makselon, pamiętam zaprotestował, nie o to chodzi, krzyczał. Równie dobrze można powiedzieć, że używanie gitar też jest na dalszą metę nudne. Kroiła się dysputa na temat muzyki, jej sensu, kierunku do którego zmierza i tak dalej. Dość!!!

Gdybym był złośliwy przytargałbym Bjork, która nie boi się stosować rozmaitego instrumentarium. Bjork ma jednak atut w postaci głosu (zresztą nie tylko) Jeżeli Mica Levi ma talent, nie jest nim na pewno kompozycja. Coś takiego może zbudować każdy, jeżeli ma worek sampli i dobrego producenta. Bez tej otoczki zespół wygląda jak kapela nastolatków uczących się grać.
Makselon znowu swoje,  podobnie można powiedzieć o każdej partii perkusyjnej, gitarowej czy o każdym zespole w ogóle. Zgadzam się, jeżeli odbieramy coś jako nowość możemy co najwyżej kupić wizje albo nie. To, że Rolling Stones grają od lat ten sam kawałek  nie może być dla mnie atutem. Jednak zespół ten zasłużył sobie na to aby grać to na co ma ochotę. Gorzej jeżeli rzucamy się z piskiem na wszelką nowość tylko dlatego, że zawiera pewną dozę oryginalności. Czy możemy  zatem mówić o pewnym unikalnym brzmieniu? Nie, czy sample Micachu budują nową formę, albo tworzą pewnego rodzaju unikaty? Nie. Czy usłyszymy tam nowatorstwo? Nie, po wysłuchaniu płyty do końca przypomniałem sobie loopy Radiohead na Kid A' ju. Tam muzycy sięgnęli po syntezator modułowy,  perkusja z sekwencera Rolanda bywała odwracana, albo defragmentowana. Zresztą muzykę ,która zaprezentował Johnny Greenwood w Bodysong pokazuje czym jest sampling i jaki potencjał niesie. Podobnie opluwana przez krytykę płyta Pop U2 zawiera skondensowaną porcję nowinek, nieobcych dla współczesnych, ale muzycy traktują to jako narzędzie. Muzyka jest ponad tym.
Zatem moje pierwsze zarzuty pod adresem Micachu są następujące. Dużo, głośno, hałaśliwie nie znaczy dobrze. Brakuje mi na tej płycie oddechu. Jeden z singli Turn Me Well wyróżnia się bardziej melodią, niestety został tam wje***y odkurzacz i mamy kolejny gadżet, dzięki któremu utwór będzie lepiej kojarzony.

Zatem Micachu ułożyła sobie własną koncepcje zespołu, zachęcam do obejrzenia tej artystki live. Ciekawe instrumentaria daje, przynajmniej dla mnie pewną popową polemikę z Sonic Youth. Image sceniczny, pewna prostota i surowość ( o dziwo!) ale sam album jest po prostu sztuczny. Czuć, że to nie jest wrzask, czuć, że to nie jest prawdziwy zadzior, to robota producenta. Przester przesterowi nierówny jak mawiał znajomy panczurmen po wysłuchaniu Łez.

To co jest prawdziwym atutem dla Micachu to po prostu wrodzona anty uroda. Na filmiku zamieszczonym wyżej Micachu gra akustycznie trzy swoje numerki,ma na ramieniu tą swoja gitarkę, którą używa w sposób „quasi przemyślany”. Koncept jest taki. Oglądający ma być zdumiony ,kiedy dowiaduje się, że postać w pidżamie nie jest osobą chorą psychicznie, zaś pełna aranżacja utworu pokazuje nam dzieło skończone.
Artystka jest tego świadoma, wie jakie wrażenie wywołuje, wie, że jej pięć minut nastaje wtedy, kiedy czytamy jej biografie, kiedy słuchamy jej albumu... Zaskoczenie często czyni nas nieobiektywnymi. Ta formuła jednak może nie wystarczyć. Czy na następnym albumie usłyszymy jeszcze większą ilość sampli czy też Mica poszuka nowych rozwiązań? Wolałbym to drugie, ja póki co jej nie skreślam, jednak paradoksalnie już na starcie  Jewelleryj wywleka na wierzch jej największy atut. Pytanie, czy to wystarczy na przyszłość?

I co ty na to Makselon?



piątek, 15 października 2010

Rysopis (1964), reż. Jerzy Skolimowski



Witam, jako, ze otwarcie bloga mam już za sobą, pozwoliłem sobie wkleić tekścik o Rysopisie J.Skolimowskiego. Będący pod wielkim wpływem tego pana, zamierzałem ongi umieścić ten tekst na łamach FW, czego zaniechałem i dobrze.
Nie bawiłem się w jakąś zaawansowana korektę,  dopisałem linka, chociaż czasem jakieś śmieszne sformułowania mi tam powychodziły, ale niech tam. Jeżeli to się pomocne okaże to miło mi będzie niepomiernie.


Rysopis (1964), reż. Jerzy Skolimowski


JERZY SKOLIMOWSKI RYSOPIS

Trudno jest mi powiedzieć, ile jest blagi, a ile prawdy w wypowiedziach reżysera, który nie wypowiadał się zbyt entuzjastycznie na temat Łódzkiej „Filmówki” oraz prowadzonych tam zajęć. Czy rzeczywiście reżyser postanowił na tzw. „olew” i po prostu cwaniakując postanowił przebrnąć przez kolejny epizod w swoim życiu. W ogóle to pan Jerzy miał życiorys dosyć ciekawy. Chorowity jako dziecko (przeszedł nawet zapalenie opon mózgowych), aby przetrwać wojnę rodzice oddali go do sierocińca. Kilka lat później młody Jerzy wyjeżdża do Szwajcarii po powrocie od razu idzie do czwartej klasy. Podobno miał ogromne problemy w nauce, szkołę ukończył trochę na kredyt. Jednym z bohaterów Rysopisu jest Mundek, były przewodniczący ZMP. Jerzy nigdy do tej organizacji nie należał, zaś potem dzięki matce został wysłany do jednej z najbardziej ekskluzywnych szkół w Pradze. Do tej samej szkoły chodził nieco starszy Milos Forman, zaś kolegą z ławki był Vaclav Havel. W wywiadzie dla „Filmu na świecie” Skolimowski tak określa swoją edukację:

„(...)moje wykształcenie było skokowe i pełno w nim luk, do dzisiaj to czuję. Nigdy nie miałem programu, który by dokądś prowadził. Kto wie, czy to poniekąd nie ukształtowało mojej pracy-bez solidnego przygotowania, za to więcej intuicji i ryzyka w podejmowaniu decyzji.”

Jak ulał to pasuje do postaci Leszczyca.

Skolimowski po powrocie do kraju zaczął pisać wiersze, trenować boks, złożył podanie do Akademii Sztuk Pięknych, lecz nie został przyjęty. Kolejno była Historia Sztuki z tym samym skutkiem, w konsekwencji Jerzy Skolimowski dostał się na kierunek Historia Kultury Materialnej, której nie obronił (znowu Rysopis), według niego „warunkiem przyjęcia (...)było ukończenie innych studiów”.

Żeby nie było, że rozwodzę się nad życiorysem. Wkrótce został „zaangażowany” do napisania scenariusza filmu Niewinni Czarodzieje przy produkcji którego trochę po statystował. Dalej mamy spotkanie z Romkiem Polańskim, efekt współpracy tych dwóch panów jest wszystkim wiadomy, no i wreszcie powstaje Rysopis.

Skupmy się zatem na samym filmie. Postać Leszczyca, bohatera zagubionego, nie umiejącego znaleźć sobie miejsca, szukającego celu, kierunku, takie wnioski nasuwają się nam po wstępnym obejrzeniu Rysopisu. W 1964 Godard (notabene także studiował etnologię) nakręcił już Żyć Własnym Życiem,  a Jerzy Skolimowski zabiera się za kino nowoczesne. Pokazuje złomowisko, tartak, ulicę, pokazuje bohatera, który nie prawi morałów, nie jest przesiąknięty wojną światową. Nie padają oskarżenia pod kątem systemu, można oczywiście uznać epidemię wścieklizny za metaforę, ale bohater filmu radzi sobie z tym w sposób całkowicie banalny. Oddaje pieska do uśpienia. Notabene piesek-zabawka z którym bawi się Leszczyc, należący do jego „żony” bardziej kojarzy mi się z odpustową fałszywką. Czymś nierealnym, nie pasującym do otaczającej rzeczywistości.

Kluczową sceną, a właściwą tą, która stanowiła motor i oś całego filmu była etiuda nakręcona w barze. Oczywiście pomysł na to zrodził podczas ćwiczeń z użyciem dekoracji. Zaimprowizowana metoda, której cały patent polegał na zwyczajnej szybie. Trójka bohaterów siedzi przy stoliku kawiarnianym, obserwują ulicę i oto cały widz.. Motyw rozmowy o kobiecych biustach, o profesji Mundka jako stręczyciela, zresztą to jedyny zaangażowany dialog w filmie. Można nawet krytycznie zauważyć, że dialogi z tego segmentu są o wiele lepiej, dynamiczniej poprowadzone niż w innych częściach filmu. Leszczyc jest "bardziej ludzki", mniej filozofuje, rozmowa sprawia wrażenie prowadzonej swobodnie. Jest to chyba najlepiej skonstruowana scena w całym filmie. Tutaj można ją przejrzeć.

Jeszcze o tym piesku, Leszczyc porusza się po omacku. Z jego ust nie pada słowo skargi, ale też widać , że nie jest on szczęśliwy w roli jaką aktualnie odgrywa.  Jest on jak ten piesek zabawka dla swojej pani. Kobieta z którą mieszka, traktuje go chłodno, obojętnie.  Tak naprawdę tonie wiemy czy jest faktycznie jego żoną. Dwie sceny, które rzucają nam nieco światła na ten układ jest dialog anonimowych kobiet na dachu, Leszczyc który mimowolnie staje się voyerystą podsłuchuje rozmowę opalających się nago dziewczyn. Czy reżyser chciał wprowadzić tutaj wątek erotyczny? Inna sprawa, że bezrobotny ex student nie musi i nie powinien nawet stanowić obiekt pożądania kobiet, Leszczyc dodatkowo żonę okłamuje. Niby dalej studiuje, a tak naprawdę nie ma on bladego pojęcia co dalej z sobą zrobić. Jedna z końcowych scen to ta, w której urządza on klasyczną scenę zazdrości. Oskarżą żonę o zdradę, wypytuje co zrobiła z pensją (sic!),...Ta wzbudzająca politowanie  manifestacja swojej męskości kończy się porażką bohatera. Nic on nie wskórał, a łatwo przewidzieć, że owo wyznanie było mu potrzebne, może potrzebował oczyszczenia, albo usprawiedliwienia. A może liczył na uznanie kobiet na dach? Oliwy do ognia doleje Janczewska, pani związana z Mundkiem nazwijmy to zawodowo, a  którą bohater Rysopisu decyduje się odwiedzić.

Chciałbym jeszcze poruszyć banalne z pozoru wątki. Do mieszkania Leszczyca przychodzi chłop po butelki, raczy bohatera opowieścią z powstania; opowieścią o niewypałach. Andrzej nie daje wiary tej historii,  zdemaskowany pseudo kombatant pospiesznie wychodzi. Czy zatem mamy tutaj próbę rozliczenia się z kinem powojennym, z kinem np. Andrzeja Wajdy. Czy tylko jest kolejna etiuda wmontowana w film, jakie by nie były intencje reżysera ten mało znaczący dodatek pod względem dramaturgicznym jest jednym z najzręczniejszych dialogów w filmie.
 Drugim takim, nawet jeszcze bardziej karkołomnym wyczynem młodego reżysera jest scena „tortur”. Nasz „student” ichtiologii po bójce z Mundkiem jest świadkiem morderstwa rybki przy pomocy grzałki do gotowania wody. Ta z pozoru nieistotna scena idealnie pokazuje bezradność bohatera. Jest on człowiekiem przegranym, nie ma zasad, więc i nie ma szacunku wśród kolegów. Po raz kolejny przegrywa, najważniejsze, że rybka cała.






Intrygująca scena, stanowiąca jakby założenie , punkt wyjściowy filmu to oczywiście segment przed komisją wojskową. Przez chwilę mamy nawet subiektywną pracę kamery, która jest oczami Leszczyca. Zawsze zastanawiało mnie, że komisja jest przedstawiona pozytywnie. Reżyser nie tworzy tragifarsy, nie portretuje komisji jako pozbawionych uczuć antybohaterów. Wychodząc z sali Leszczyc słyszy słowa współczucia od kolegów, widz jednak początkowo może poczuć się rozczarowany „zwyczajnością sceny”. Rzeczywiście,  cały film można odebrać jako pean na temat  bezradności. Rysopis to taki pean na cześć zagubienia. Tak naprawdę trudno dzisiaj ocenić, czy Skolimowski faktycznie próbował nakreślić portret pokolenia bez perspektyw, czy może taki efekt osiągnął dzięki zmontowaniu kilku etiud z jednym, głównym bohaterem.

W filmie są dwie sceny, które mogą to sugerować. Pierwsza to wywiad, sonda uliczna dla radia, zaczepiony Leszczyc odpowiada w taki sposób:

“Chciałbym, żeby stało się coś nieodwołalnego, żeby nie można było się już cofnąć. Ale żeby jeszcze można było decydować, już po wystrzeleniu, kierunek wybrać, szybkość, drogę do celu. No to by było to. Ale to właściwie nie musi być księżyc, bo gdybym na przykład był kierowcą. Na przykład ciężarówki. Jeździć na dalekich trasach, do Jeleniej Góry, Rzeszowa, Kołobrzegu. Mówić dalej? No więc, kilkanaście godzin jazdy, postoje kiedy się chce, ale jest zadanie, trzeba zdążyć na czas. Potem wolny dzień w obcym mieście, chodzi się, za każdym rogiem ulicy jest coś, nie zna się tego miasta, odkrywa się je. To nie musi być księżyc, potem wraca się, albo na inną trasę. Chodzi o to, aby móc z siebie coś dać. Bo czasem są trudne warunki, trzeba zaryzykować, właśnie o to chodzi, żeby móc z siebie coś dać.”

Na to prowadzący:

-Bardzo ładnie, to była próba, a teraz to nagramy
A na to Leszczyc

-A nie to ja dziękuję.

Drugi motyw: „Kamera” biegnie po schodach, prawdo podobnie jest to budynek, w którym mieszka bohater filmu. Widzimy długie ujęcie, kamera mija lokatorów, dochodzi nas głos dziewczynek liczących skoki na skakance. Leszczyc potrąca dzieci
„Ojej byłoby pięćset”. Po czym dziewczynki od nowa zabierają się za pobijanie rekordu.

Pozostawiam to bez komentarza.

...w narożniku leży Miles

...czyli myślimy o jednym a robimy drugie


Rok 1972. Na światło dzienne wychodzi jedna z najbardziej przełomowych płyt w historii jazzu i muzyki w ogóle. Równocześnie najbardziej niedoceniana, krytykowana, nierozumiana, nie wpisująca się w żadną konwencję. Dziś, powiedzmy sobie szczerze, nie robiąca wielkiego wrażenia. Mimo iż numer Black Satin stał się pewnego rodzaju standardem, to jednak spośród olbrzymiej dyskografii Davisa, On The Corner ginie.


Wizja artysty, który przez całe swoje życie poszukiwał. Który pragnął docierać w te najbardziej tajemnicze zakątki muzyczne, eksploatować to, co wydawałoby się, że jest zarezerwowane tylko dla nielicznych. Iść pod prąd obowiązującym w jazzie trendom i łamanie barier. Ech, to brzmi jak truizmy, nic nie znaczące komunały. Miles Davis słuchając zarówno pop, rocka albo funku, potrafił obracając formą nadawać jej nową jakość. Nie mający wielkiego uznania w oczach artysty Ornette Coleman także stał się inspiracją, a w znacznej mierze Karl Stockhausen. To właśnie eksperymenty i filozofia dźwięku tego ostatniego sprawiły, że kształt On the Corner jest taki jaki jest.


Płyta zawiera tylko cztery utwory, dość pokaźnych rozmiarów (nie mówię tutaj o tym obrzydliwym boxie The Complete). Wyprodukowana przez Paula Buckmastera, który w którymś momencie podobno brzdąkał na wiolonczeli, (ale w którym miejscu u licha?!?) i nagrana w okresie w dwóch miesięcy z przerwami w roku 1972.
Uściślijmy czym się różni technika aranżacji w Bitches Brew a czym On the Corner. Najbardziej widoczna i rzucająca się w oczy to stylistyka. Tam mieliśmy proto jazz rock, tutaj funk. Tam dominowała improwizacja, tutaj zaledwie jej szkic. Tam taśma służyła do utrwalenia i wyłonienia największej ekspresji utworu, tutaj mamy loop. Dość ogólne charakterystyki wikipedii trochę przekłamują nowatorstwo On the Corner. W dużym uproszczeniu można by rzec, że konstrukcja tych dwóch skrajnie opiera się na post produkcyjnym etapie. Tyle, że autorskie kompozycje Zawinula są budowane (a właściwie sklejane z fragmentów nagrań np. Pharaoh Dance) o tyle tutaj mamy zaledwie riff, szkic,konspekt utworu. Metoda o tyle odważna co i niebezpieczna. Muzycy obdarzeni nieziemskim feelingiem musieli wyczarować nie tyle dźwięk, co barwę. Nie tyle utwór, co jego fragment. Jakoś nagrań stała i tak na wysokim poziomie, ale bądźmy szczerzy, niektórych instrumentów praktycznie nie słychać. Ma to w sumie dobra stronę, album brzmi jakby był nagrany na setkę.
„On the Corner / New York Girl / Thinkin' One Thing and Doin' Another / Vote for Miles”
Pierwszy numer (o przydługawym tytule) charakteryzuje się dosyć widocznym motywem perkusyjnym. Szybkie sekwencje werbla, ze swingowo-funkowym uskokiem to jeden z loopów użytych niemal we wszystkich utworach. Muzycy delikatnie opisują temat, chociaż przebija się funkująca gitara Coseya, to ona trzyma cała konstrukcję. Davis aby „ufankowić swoją grę stosował kaczkę wah-wah do swojej trąbki, wielu krytyków pisało, że nie sposób rozpoznać gry Milesa Davisa na tej płycie. Poszczególne instrumenty, trąbka, delikatne pianinko a nawet sitar niedostrzegalnie prowadzą melodię, tak że przez te niecałe dwadzieścia minut zmienia się ona niemal w sposób niewyczuwalny, by pod koniec zamienić się w coś co uprawiał Ornette Coleman w jego pankowo-fankowych fridżezach (z okresu Dancing in Your Head na przykład). Możemy się pokusić, że ten kolos zapowiada jeszcze trans, drum' n base oraz funk rocka (chociaż za jego ojca chrzestnego uważa się i słusznie właśnie Ornetta ). Moja teoria, płyta jest odpowiedzią Davisa na ówczesne zmiany w jazzie. Artysta będący pod wpływem, a jakże czarnoskórych wykonawców m.in. Black Poet, Sly'a z rodzinką a także na rosnącą popularność free jazzu starał się wypośrodkować formę, nadać jej klarowny kształt. Cała On The Corner jest zatem niczym innym jak PROPOZYCJĄ. Można tu mnożyć hipotezy, ale fakt faktem zafascynowany elektroniką i poszukujący nowych dróg artysta niechcący popełnił najbardziej awangardowy twór jazzowy w historii, w którym nie sposób doliczyć się wszystkich inspiracji , a podobno chciał stworzyć coś prostego dla przeciętnego czarnego obywatela.
Jeszcze coś, to pierwszy w historii Milesa album, na którego kształcie zaważyła postprodukcja. W przeciwieństwie do Bitches Brew jak wspomniałem wcześniej ta muzyka to efekt kleju i nożyczek. Mamy zatem pierwszą w historii płytę, w której producent staje na równi z muzykami.
Można sobie wyobrazić, że dotychczasowe sesje polegały głównie na zgrywaniu jam session i święto. Nawet dzisiaj muzycy jazzowi niechętnie siedzą w studiu po godzinach. Panuje opinia jakoby jazz polegał na pewnego rodzaju kultywowaniu tradycji. Dla mnie to w porządku, ale istnieje spore niebezpieczeństwo stagnacji tego gatunku. Co ciekawe inne gałęzie muzyki rozrywkowej bardzo chętnie korzystają z tej metody, a nie muszę dodawać, że dzisiaj Pro Tools poradziłby sobie znacznie lepiej z tego rodzaju zabawą. Urywane fragmenty, sklejane potem w jedną całość, tworzyły pewną jakość, i do takiej faktury muzycy dogrywali swoje improwizacje. Tym razem czasu mieli niewiele, Davis sugerował, krótkie mało swobodne „wstawki” przez trudno tutaj się doszukiwać jakiejś niesamowicie karkołomnego sola, chociaż niektórzy wręcz wychodzili z siebie o czym za chwilę. Tak czy siak żaden z muzyków nie wypowiadał się jakoś entuzjastycznie o tej płycie. Możliwe, że dla nich oznaczało to zepchnięcie na drugi plan, kto wie. Mi osobiście. w niektórych utworach brakuje mi na przykład Keitha Jarreta, także Dave Liebman pojawia się i znika, niestety wpływ funku wystawił na wierzch głównie gitarę. Szkoda, bo skład Milesa był niesamowity.


Black Satin


Album jest spójny do bólu, może poza Black Satin. Ten wyróżniający się utwór jest znacznej mierze tworem producenta albumu Paula Buckmastera. Nie wiedzieć czemu zasugerował Milesowi stworzenie singla i tak zamiast kolejnej kolumbryny mamy zaledwie pięciominutowy utworek z wyraźnym motywem, zaczynającym się delikatnym intro przez sitar i tablę by przemienić się w rozpoznawalny Black Satin z trąbka w temacie. To co według mniej najbardziej wyróżnia ten numer to łatwo rozpoznawalne klaskanie rączek. Ten infantylny zabieg tak idealnie wpisuje się w estetykę całej płyty, ciekaw jestem co sam Karlheinz Stockhausen powiedział na ten loopik.
A zatem Black Satin to „czysty przebój”. Nie ma w nim ostrego wah-waha na gitarze, nikt tutaj się nie popisuje, temat nie ciągnie się w nieskończoność. Zatem w tym i tylko w tym przypadku można chyba mówić o jakimś kompromisie z odbiorcą a słuchający BS „przeciętny czarny obywatel winien być zadowolony.
Na koncertowym wydaniu In Concert: Live in Philharmonic Hall można usłyszeć ten utwór w wersji ostrzejszej w moim odczuciu jest to znacznie ciekawsza forma niż na płycie.


„One and One” wreszcie „Helen Butte / Mr. Freedom X”


Niby te dwa utwory już znamy. Wykorzystują one podobny schemat co dwa pierwsze. Bas One and one występuje w Black Satin. Nieprzypadkowo spotykałem się z opinią, że aby poznać On the corner wystarczy posłuchać pięciu minut utworu tytułowego. Nie dziwota. Bas, , beat pozostał bez zmian (a właściwie są, ale czysto „intuicyjne”) dlaczego zatem takie utwory zostały umieszczone na płycie? Według mnie taki eksperyment nawiązywał jeszcze do twórczości Strawińskiego, to swego rodzaju jazzowa impresja dźwiękowa, słuchacz zaczyna odbierać muzykę intuicyjnie. Po drugie Karlheiz Stockhousen stosował takie patenty, sklejał taśmę z różnymi odgłosami, często z różnych kompozycji, przez co wychodziła nowa. Tutaj jest kwestia dyskusyjną na ile Miles skopiował pomysł niemieckiego kompozytora. Raczej zapożyczył tę technikę, podobnie zresztą jak ornamentykę Colemana, możliwe też, że przewijające się przez całą płytę sekwencje hi-hatu mają nawiązywać do jakiegoś murzyńskiego ruchu wyzwolenia. Ta luźna trawestacja „musique concrète” na gruncie jazzowym może zapewne wzbudzać politowanie, ale fakt pozostaje faktem. Szkoda tylko, że skończyło się na zabawie klejem, bo ta płyta to jedyna jak dotąd próba dialogu z muzyką współczesną. Teoria odbioru wrażeń estetyczno akustycznych opracowana przez kompozytora musiała polec w tej funkowej kanonadzie, ale to moja mała dygresja.
Tak więc utwór ostatni jego swego rodzaju finałem. Muzyczną orgią. Łatwo odnaleźć w nim większość motywów. Dla mnie te dwa utwory są o tyle ważne, że pokazują możliwości pozostałych muzyków, mniej funkowej gitary, wreszcie inni dochodzą do głosu. Basik Hendersona, klawisze Chicka i Hancocka. Obydwaj zresztą zawdzięczają wiele Milesowi i On the Corner. Keith Jarret ze swoim pierścieniem modulującym oraz Miles, a w tle pobrzmiewają indyjskie instrumentaria, a to nie wszystko. Gdzieś tak od szóstej minuty Helen Butte wchodzi niesamowita solówka Garnetta, a po niej skubany John Mclaughlin. Czy to co on wyprawia to jest free czy fusion czy jeszcze coś innego? To coś unikalnego.


Słuchanie tego albumu jest męczące nie da się ukryć. Jeżeli mogę zaproponować klucz do „przyjemniejszego odbioru”...Najfajniej jest wybrać sobie pewny schemacik, np. słuchając tego stukanego hi hatu, z czasem zauważymy jak on fajnie i dyskretnie ewoluuje. Czasami jest to przesuniecie o ułamek sekundy, a jednak intryguje. Ta precyzja, ta subtelność, to wyczucie. Z pozoru tak barbarzyńsko ułożony punkt wyjściowy, to „tatatatatatatata TA”, wpływa na nas, a przynajmniej na mnie. Podobno sklejanie loopu Money Pink Floyd było gehenną, to co się musiało dziać tutaj. Te delikatne improwizacje muzyków to małe perełki, zwłaszcza w ostatnim utworze.
Na koniec się powtórzę. Mam osobisty żal do Milesa za jego lenistwo, że nie pociągnął tego odrobinę dalej, że nie próbował nadać tejże formie swoistego rytmu. Że na tym poprzestał. Płyta jest swego rodzaju artystycznym dziwolągiem, co z tego, że Radiohead na Kid A czerpali garściami inspirację z OTC. Utwór National Anthem jest dla mnie mniej lub bardziej świadomym hołdem dla tej płyty. Co z tego, że gromadka zachwyconych krytyków wychwala dzisiaj OTC wpisując Milesa w poczet prekursorów gatunku, kiedy sam artysta swoje zamierzenia porzucił. Już w następnych swoich projektach powrócił do jazz rocka, by ostatecznie osiąść na laurach swojego fusion. To jedyny przypadek, kiedy Miles się ugiął, nie nawiązał kontaktu z odbiorcami, nie potrafił sprzedać produktu. Wspomniany wcześniej Live at Philharmonic Hall jest niezwykle energetyczny, ale nie pokazuje tego „czegoś”. Bardziej do „teorii psychologii odbioru wrażeń akustycznych” Stockhausena pretenduje Black Beauty niż te funkowe ciągoty sceniczne. Wydaje się nawet, że wielowarstwowość tego albumu wynika z pewnego niezdecydowania
W podsumowaniu podsumowania dopiszę takie coś. Dla mnie On The Corner jest fetyszem. Mogę go słuchać w nieskończoność, kiedy trzymam w ręku tą tandetna okładkę, czuję takie śmieszne swędzenie. Nie potrafię, nie chcę tego określać, ale ten album traktuję jako taką grę wstępną do ... Koniec, zamykam temat, za dużo już powiedziałem.




Lista utworów

Side one

  1. "On the Corner / New York Girl / Thinkin' One Thing and Doin' Another / Vote for Miles" (19:55)
  2. "Black Satin" (5:16)

Side two

  1. "One and One" (6:09)




Lista płac

    Miles Davis – elektryczna trąbka z efektem Wah Wah ( nie wiedziałem, że coś takiego jest)
oraz:

    Dave Liebman – sopranowy sax
    Carlos Garnett – sopranowy i tenorowy sax
    Chick Corea – pianino elektryczne
    Herbie Hancock – pianino elektryczne, syntezator
    Harold I. Williams – organy (pewnie Yamaha albo Hammond), syntezator
    Lonnie Liston Smith – organy,
    John McLaughlin – gitara elektryczna,
    David Creamer – jak wyżej,
    Michael Henderson – elektryczny bas z efektem Wah Wah (miód),
    Khalil Balakrishna – sitar (podobno także elektryczny)
    Bennie Maupin – klarnet basowy,
    Collin Walcott – elektryczny sitar,
    Badal Roy – tabla,
    Jack DeJohnette – perkusja,
    Al Foster – perkusja,
    Jabali Billy Hart – perkusja, bongosy,
    Don Alias – przeszkadzajki,
    James "Mtume" Foreman – kolejne przeszkadzajki,
    Paul Buckmaster – okazjonalnie wiolonczela


Polecam poszukać na YT kowerki Black Satin. On The Corner może lecieć przy czytaniu tego tekstu. Nie za głośno, broń boże nie wyłączać w trakcie przerwy na siku, bo urwiemy połączenie. Słuchanie On the Corner od środka można sobie spokojnie darować.